HALLOWEEN (2023)

Dzisiaj mamy Halloween, więc lecimy ze specjalnym wpisem eventowym, jak to już było rok temu tego samego dnia. Standardowo w tym miejscu bez nowinek wszelakiego typu.
Ostatnim razem już przybliżyłem temat Halloween jako takiego, czyli wrzuciłem notkę encyklopedyczną oraz wspomniałem o seriach z tym „świętem” w tle lub samymi dyniami, które są symbolem tego wydarzenia. Nie będę więc się już tutaj powtarzał, bo nie ma w tym większego sensu. Warto za tu udać się do sklepu Dango, gdzie są promocje nawet na zamówienie przedpremierowe do końca następnego dnia. Studio JG poleca na dzisiaj straszne tytułu ze swojego portfolio, a są to: „Mieruko. Dziewczyna, która widzi więcej”, „Bakemonogatari”, „ReverSAL”, „Kemono Jihen. Niesamowite zdarzenia”, „Manhole”, „Hanako, duch ze szkolnej toalety”, „Voynich Hotel” lub „Pasożyt”. Twórcy od Anime/mang jak co roku wrzucają grafiki związane z tym wydarzeniem, można je zobaczyć tutaj, klik, tutaj, klik, lub tutaj, klik. Jeszcze w sumie tutaj, klik.
Wybrałem najlepsze pięć moim zdaniem:
My Dress-Up Darling:

Oshi no Ko:

Mieruko-chan:

Mobile Suit Gundam Seed:

War of Ashird:

To tyle na dzisiaj, miłego.

[MANGA PL] KOLEKCJA LOVECRAFTA: Cień spoza czasu

Czas na najnowszy wpis, moi drodzy. Trochę namieszałem z datą, by nie było dwóch jednego dnia. To wszystko z uwagi na napchany grafik, który uwzględnia premiery wielu rzeczy i recenzje z nimi związane. Teraz tylko mi tam trzymać kciuki za pogodę, bym mógł porobić fotki do recenzji. Jak tylko wszystko dostanę, potrzebuje jednego dnia z pogodą. Co ja gadam „dnia”, wystarczą mi pewnie dwie godzinki. W każdym razie miesiąc się kończy, więc trzeba będzie pomyśleć coś o wpisie na temat zakupów. Aktualnie celuje w najbliższy poniedziałek, bo weekend mam wyjazdowy. Zobaczymy, co z tego wyniknie. Ostatnia paczka z dobrami z poczciwego RightStuf w drodze. Leciała do UK, a teraz już do mnie. Są tam same perełki, które odkładałem na później. Jeśli chodzi o resztę, raczej jest cisza, ale zaczynają mi mangi dostarczać. Czas na zapowiedzi. Podczas weekendu Anime Ltd ogłosiło uzyskanie licencji i późniejsze wydania (niby wszystko w edycjach kolekcjonerskich). Są to: Lonely Castle in the Mirror, BLUE GIANT, Kaiji, SHIROBAKO, Re:ZERO -Starting Life in Another World- Season 2, Harmonie oraz uratowane licencje (od tytułów, które kiedyś wydane na terenie UK były, ale przepadły): Kids on the Slope, Food Wars! Season 1, The Flowers of Evil, Parasyte -the maxim-, Akame ga Kill!, Naruto i Naruto Shippuden. Powiem tak, parę tu fajnych rzeczy, gdzie Re:Zero cieszy, bo liczę na box jak od serii pierwszej (oraz wyjaśniło się usunięcie nagłe edycji CR ze sklepów w UK), a Kids on the Slope, Kaiji czy The Flowers of Evil kusi z uwagi na potencjalnie fajne wydania, ale jednocześnie nie mamy tu właściwie nic takiego spektakularnego i nowego. Może zostawili sobie na grudzień? Zobaczymy. Trochę szokuje zapowiedź Naruto, gdy od Bleach jeszcze nic nie wydali, ale co tam. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest manga Cień spoza czasu od Tanabe Gou z serii „Kolekcja Lovecrafta” od Studia JG. Tak, moi drodzy, czas zakończyć mój cykl recenzencki dla tej serii. Nazwijmy to tak szumnie, co mi tam. Tym samym potwierdziłem (w sumie już była ta sprawa znana tym, którzy przeglądają spis moich zbiorów i… Chyba wspominałem?), że nabyłem pełny komplet tego tej serii. Wydatek był to niemały, nawet jeśli brałem od razu z rabatem premierowym. Niewątpliwie było mi nieco łatwiej, ponieważ nie musiałem rozmyślać nad tym, czy dublować niejako te tytuły -nie posiadałem starego wydania. Miałem je sobie już kiedyś wprawdzie nabyć, ale tak się nie stało, a potem zaniknęło. Nie chciałem przepłacać, więc poczekałem. Cieszę się, że tak zrobiłem, bo mogłem teraz „bez przeszkód” kupić najnowsze wydanie. Niewątpliwe jest urokliwe i cieszy oko swoim pieszczotliwym i potężnym, nie bójmy się tego słowa, wydaniem. Tak, jest drogie, nawet bardzo, a już szczególnie dla osób niepracujących czy tam bez dostępu do gotówki w stopniu pozwalającym na zakup tego typu rzeczy bez jakiś dużych wyrzeczeń. W każdym razie piękne wydanie i wielki format dla kreski, która na niego zasługuje. Wystarczy poszperać w sieci, gdzie ludzie chwalą różne kadry z twórczości Tanabe Gou i określa je mianem nadających się na tapetę czy plakat. Niewątpliwie tak jest, tutaj są wręcz dzieła sztuki. Dlatego ten format tutaj pasuje w odróżnieniu od innej pozycji wydanej w identycznym, czyli Triguna. Proszę nie zrozumieć mnie opacznie lub źle — bardzo lubię tamten tytuł i liczę na kontynuację w naszym kraju, ale niewątpliwe tam wielki format był na wyrost i chyba głównie podyktowany planem wydania jako jedną cegłę (mniejszy format by się jeszcze ciężej czytało) oraz kierowaniem tytułu w stronę starszego odbiorcy, którego na niego stać i go właśnie skusi. „Kolekcja Lovecrafta” też jest kierowana do takiego odbiorcy, ale i przepiękną kreską wręcz prosi się o takie cudne wydawnictwo. Wróćmy do recenzji. Dobra, może, o czym to jest? Nathaniel Wingate Peaslee, profesor na Uniwersytecie Miskatonic, ulega zasłabnięciu podczas zajęć, a w końcu doznaje załamania nerwowego. Na ponad pięć lat ogarnia go poważna amnezja, porusza się z trudnością i wygląda na to, jakby najprostszych rzeczy musiał uczyć się od podstaw. Po tych pięciu latach odzyskuje wspomnienia zupełnie nagle. Odtąd zaczyna miewać niezwykłe sny, w których jego umysł zamieszkuje w ciele przedstawiciela dziwnej rasy. Wkrótce zachodzą okoliczności, które pozwolą mu przypuszczać, że wszystkie jego senne wizje miały podłoże w rzeczywistości. Jakie? Może lekko cofnijmy się. Wraz z przebudzeniem, dziwnymi snami i uzmysłowieniem sobie, że podczas swojej pięcioletniej nieobecności interesował się zupełnie innymi zagadnieniami — analizował księgi w zapomnianych językach, notując i uzupełniając brakujące lub zamazane fragmenty na marginesach ów przedziwnych ksiąg. Porzucając pracę na uniwersytecie, udawał się wielokrotnie w podróże do miejsc niesamowicie odległych i zagadkowych, jakby czegoś szukając. Te wszystkie okoliczności jego niezwykłego stanu w tym okresie, zachęcają byłego profesora (który chce w końcu powrócić do łask) w ramach leczenia i podzielenia się swoim przypadkiem ze światem medycyny, do spisania wszystkiego, co się z nim działo, wraz z tajemniczymi snami, które są bardzo wyraźne, ale ukazują świat jakby z bardzo odległych epok. Wszystko zdaje się mieć podłoże psychiczne aż do momentu, gdy profesor otrzymuje list z Australii, gdzie opisywane przez niego miejsca niby występują… Brzmi ciekawie i strasznie? Zapewne. Dodajmy, że motyw tutaj opisywany był wielokrotnie wykorzystywany przez filmowców czy pisarzy. Po raz kolejny doniosłość ludzkości została umniejszona – tym razem wobec potęgi umysłów Wielkiej Rasy…. O kurczę, potencjalny spojler. W każdym razie świetna opowieść nazywana czasem zwieńczeniem lovecraftowskich historii. Od razu widać, że to wydanie dziewicze, bez poprawy zgłaszanych literówek czy nieprzeglądane po raz kolejny przez edytorów. Niemniej ciągle wysoki poziom. Czas na standardowy opis od wydawcy:
Profesor uniwersytetu Miskatonic, Nathaniel Wingate Peaslee, pewnego dnia mdleje podczas prowadzenia zajęć. Gdy odzyskuje przytomność, z przerażeniem stwierdza, że upłynęło ponad pięć lat. Od lekarzy i syna dowiaduje się, że wybudził się niedługo po incydencie, ale nie był już wtedy sobą. Stracił wspomnienia i zaczął obsesyjnie studiować różne dziedziny nauki, popadając w coraz cięższe załamanie nerwowe. Słysząc to Peaslee usilnie próbuje przypomnieć sobie stracone lata, jednak powracające w jego snach przebłyski wspomnień, utwierdzają go w przerażającej świadomości, że w jego ciele zamieszkiwała istota nie z tej ziemi…
Czas na opis detali.

Specyfika wydania:
Liczba stron: 368
Format: B5 (18,4cm x25,6cm)
Oprawa: twarda

Manga została wydana w formacie powiększonym B5 i twardej oprawie. Nie było innej opcji jego zakupu, ponieważ od samego początku był to tytuł traktowany jako specjalny i dla starszego odbiorcy, który dysponuje większymi zasobami gotówki. Dodatkowo obszerny, bo to wydanie omnibusowe, oprawa zawiera mozaikę efektów: lakieru selektywnego, lakieru 3D, folii soft touch i srebrnej farby czy barwione brzegi z nadrukiem. W formie dodatku do zamówień przedpremierowych wydawca dołączył dwie wielkie grafiki dwustronne. Kolejny pyszny element tego wydawnictwa.

Podgląd na strony kolorowe. Bardziej barwione, ale co mi tam.

Podgląd właściwej części, czyli czarno białe strony mangi. Przepiękna kreska, tyle powiem. Można się właściwie każdym kadrem zachwycać, coś pięknego. Większy format pozwala to jeszcze lepiej docenić.

Jeszcze jedna fotka, tym razem wspomniane wielkie kadry na dwie strony. Nawiasem mówiąc, na samym końcu są wrzucone oryginalne okładki od czterotomowego wydania tej pozycji, więc nie tracimy ich. Kolejny plus dla wydawcy.

Podgląd na wspomniane dodatki, czyli karty z grafikami na dużym formacie. Świetny dodatek.

Tylna ich część.
Podsumowanie: Wprost rewelacyjny komiks będący połączeniem sił dwóch wybitnych twórców: Lovecrafta (pośmiertnie) i Gou Tanabe. Dzięki niepokojącej fabule autorstwa tego pierwszego i genialnym rysunkom tego drugiego dostajemy perełkę jeśli idzie o komiksy grozy. Tak grozy, a nie horroru, gdzie flaki latają dookoła. Tu tego nie ma, praktycznie nikt nie ginie, a cały czas miałam ciarki na plecach. Autorzy poszli bardziej w stronę psychologi, pokazania nienazwanego, niż dosłowności. I wyszło to świetnie. Co prawda wątpię, czy prawie 90-letnie opowiadanie będące kanwą komiksu może kogoś do żywego przerazić, ale na pewno wywołuje silny niepokój. I chyba właśnie o to chodzi. Jak już wspomniałem, bardzo mocną stroną są ilustracje — dosłowne, praktycznie pozbawione typowych, mangowych przekształceń, wypełnione detalami po ostatni centymetr powierzchni. Są niesamowicie klimatyczne, a dzięki bardzo umiejętnemu wykorzystaniu czerni i szarości, przykuwają oko. Zwłaszcza to się tyczy pięknych, całostronicowych ilustracji, z których niejedna nadawałaby się na plakat. Na koniec kilka słów o edycji — dawno czegoś takiego w łapkach nie miałem (pomijając te kolekcje, oczywiście). Począwszy od twardej, wypukłej, lakierowanej okładki, przez rysunki na grzbietach stron, układające się gdy książka jest zamknięta w znany wzór macek, po papier i jakość druku — wszystko wskazuje, że mamy do czynienia z komiksem najwyższej jakości. To po prostu perełka dla kolekcjonerów i właściwie, nikogo więcej. To tyle na dzisiaj, miłego.

[ANIME UHD] One Piece Film: Red – Deluxe Limited Edition

Czas na najnowszy wpis, moi drodzy. Tym razem bez opóźnień. Tak lukam sobie na następny tydzień i jeśli wszystko pójdzie po mojej myśli, może być tutaj dosyć „gęsto”, jeśli chodzi o wpisy. Z drugiej strony moje plany się czasem sypia u podstaw, więc z góry was przepraszam (śmiech). W każdym razie powinien mieć co opisywać. Zastanawia mnie fakt festiwalowej paczki oraz, kiedy ją właściwie otrzymam. Po cichu sobie liczę, że w tym tygodniu, ale różnie może być. Zobaczymy. Czas na nowinki wydawnicze. Wydawca J.P.Fantastica zapowiedział wydanie dwóch mang od Tsutomu Nihei. Na początek ABARA (reedycja w nowym formacie — pasującym do BLAME, NOiSE i BIOMEGI) Świat przyszłości. Miasto, nad którym górują dwie ogromne, tajemnicze bryły, znajdujące się tam tak długo, że wielu mieszkańców uznaje je za naturalne wytwory skorupy ziemskiej. Pewnego dnia jeden z obywateli zmienia się w budzącego grozę potwora. Incydent zapoczątkowuje serię niepokojących zjawisk, która może okazać się brzemienna w skutkach. Oto bowiem po wielu latach ponownie pojawiły się przerażające „białe pustelniaki”… Kim jest tajemniczy Denji Kudou? Dlaczego przemienia się w chronioną groteskowym pancerzem istotę, podobną do tych, z którymi przyszło mu walczyć? Czy to jemu będzie pisane położyć kres serii objawieńców? Czy będzie jedynie trybem w historii przytłaczającego, pełnego symboli świata przyszłości, stworzonego przez Tsutomu Niheia? Kolejny tytuł to (tutaj już nowość) BIOMEGA. W tej przerażającej wizji przyszłości Tsutomu Niheia, wirus N5S rozprzestrzenił się po ziemi, zamieniając większość populacji w stworzenia przypominające żywe trupy. Agent Toha — Zoichi Kanoe, z pomocą komputerowej sztucznej inteligencji Fuyu, wbudowanej w jego motocykl, poszukuje klucza do wybawienia ludzkości. Przygotuj się na niesamowitą podróż – na świat BIOMEGA, gdzie surrealistyczne krajobrazy i walka z wypaczającym umysł złem są na porządku dziennym. W końcu, że tak powiem. Doczekaliśmy się mangi Biomega w naszym kraju. Nad Abarą będę mocno myślał, bo mam ją w swoich zbiorach, ale uwielbiam autora, piękna kreska i kolekcjonerskie wydanie… No kusi, i to bardzo. Dango natomiast wyda mangę Toumei na Ai no Utsuwa („Przezroczysta miłość”) od hitomi. Cytując wydawcę: Nadprzyrodzona istota, która zjada ludzkie nieszczęścia oraz cierpiący na chroniczną samotność i pecha młodzieniec. Łącząca w sobie destrukcję i odrodzenie manga boys love o tych, którzy poznali miłość ważniejszą niż życie. Miki Donoue od dziecka wiódł życie przepełnione pechem. Był łagodny, tchórzliwy i zawsze unikał innych ludzi, by nie sprowadzić na nich tragedii. Pewnej nocy usłyszał tajemniczy głos mężczyzny, mówiący: „Oddasz mi swoje nieszczęście?”. Okazuje się, że mężczyzna jest istotą zwaną „Akashibito”, rodzajem potwora, który żywi się ludzkim nieszczęściem, aby przedłużyć swoje życie. Oznajmia Mikiemu, że właśnie umiera z niedożywienia. Ten nadaje mu imię Shiro i zgadza się zostać jego żywicielem. Tym samym zaczynają wspólne życie. Shiro jest zachwycony możliwością poświęcenia się dla swojego ludzkiego żywiciela, ale w pewnym momencie zauważa, że Miki go pociąga. Jednakże im więcej upływa dni przepełnionych szczęściem, tym dziwniejsze rzeczy zaczynają się dziać z ciałem Shiro…? Nie moje klimaty. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest film One Piece Film: Red w wersji Deluxe Limited Edition na płycie UHD prosto z Japonii. Tak, moi drodzy, dzisiaj postanowiłem wam opisać to cacko. Może zacznijmy od paru faktów związanych z tym zakupem, filmem i wydaniem, zanim sobie przejdziemy do jego opisu jako takiego. Pierwszy raz zobaczyłem go w kinie w naszym kraju. Tak, to jedna z tych pozycji, które miała premierę u nas na dużym ekranie. Sporo osób kiedyś narzekało, że u nas nie możliwości zobaczenia w kinie tego typu rzeczy — i słusznie, sam to robiłem. Gdy już się pojawiły, biadolą o ludzi w kinie, kiepski TS, jakieś wpadki w tłumaczeniu. Serio, ludzie, wy się ogarnijcie, bo naprawdę wymiękam. Od razu wspomnę, że niech każdy robi, co tam sobie chce, ale czasem zachodzę w głowę, czy niektórym można w jakiś sposób dogodzić. Abstrahując od tych osób i opinii, byłem wręcz oczarowany tym seansem. Działo się tak z kilku powodów. Po pierwsze ciągle to były (w sumie dalej są) pierwsze seanse w kinie animacji japońskiej, a takie rzeczy ogląda się inaczej w takim miejscu. Mam wielki telewizor, świetnej jakości wydania UHD i naprawdę trudno na coś narzekać, ale to nie jest sala kinowa — jeśli ktoś mi mówi, że on ma lepiej w domu, to albo dawno nie był w kinie, albo tego nie czuje (czego tam brakuje). Są zalety, oczywiście, oglądania w domu i same seanse kinowe, są niesamowite, bo jednak nie tak częste — gdyby spowszedniały, też by m inaczej na nie patrzył. Kolejna sprawa to muzyka Ado, która tutaj się znajduje i jest wspaniała. To było jedno z moich pierwszych zetknięć się z nią, więc tym bardziej mnie to onieśmieliło, a kultowe Tot Musica w ogólnie wgniotło w fotel. To połączeniu obu faktów (dodając, moim zdaniem całkiem zgrabny przekład) sprawiły, że pokochałem ten film, jak i na nowo One Piece. Reasumując, gorąco polecam już tutaj. To wszystko sprawiło, że rzuciłem się na dzisiaj omawiane wydanie jak szczerbaty na suchary. Stało się to za sprawą niezwykle bogatego wydania od filmu, który mnie powalił, że tak ujmę. Już bliżej premiery okazało się, że perełka ta ma dosyć istotną skazę w pewnym sensie. Tutaj nie ma angielskich napisów. Trochę wkurzony, ale ciągle naładowany faktem, że to film świetny i już ustawiający tę perełkę w kolekcji, nie anulowałem swojego zamówienia. Ostatecznie obejrzałem film, dodając w locie napisy „fanowskie”, a moje wydanie na UHD od Anime Ltd i tak w pewnym momencie dotrze, więc będę miał ze zrozumiałym subem na płycie. Gdyby dwadzieścia lat temu ktoś mi powiedział, że opowieść o piratach stanie się jednym z najpopularniejszych shonenów na świecie, popukałabym się w głowę. U schyłku lat 90. dla mnie i moich rówieśników liczyły się wyłącznie przygody pewnego nierozgarniętego Saiyanina i, ewentualnie, powoli przebijające się do naszej świadomości Pokemony. Tymczasem to właśnie „One Piece” jest aktualnie najdłuższym tasiemcem. Co więcej, najnowszy film w serii już stał się nie tylko najlepiej zarabiającym tytułem w cyklu, ale i najlepiej zarabiającym tytułem w Japonii 2022 r. Supremacja Słomkowych Kapeluszy jest niezaprzeczalna. Chociaż wydarzenia przedstawione w filmie nie należą do kanonu (z paroma drobnymi wyjątkami), to umiejscowienie ich w czasie nie przysparza kłopotów. Uta (Ado śpiewa jej piosenki, ale głosu już jej nie użycza. Trochę szkoda, ale w sumie nie powinno to dziwić), przyjaciółka Luffy’ego z dzieciństwa, została wprowadzona do anime w 1029 odcinku, tuż przed japońską premierą filmu. Wiemy o niej tyle, że od najmłodszych lat urzekała wszystkich swoim śpiewem i że jej największym marzeniem było śpiewanie szantów dla załogi swego ojca, Rudowłosego Shanksa. Życie jednak przygotowało dla niej inny scenariusz. Oto Uta stała się wielbioną przez miliony diwą. Za sprawą ujmującego głosu i niesamowitej scenicznej prezencji wielu jej oddanych fanów gotowych jest zrobić dla niej absolutnie wszystko, a już na pewno wziąć udział w największym muzycznym widowisku na wyspie Elegia. Tam też zjawia się ekipa Luffy’ego. I chwała mu za to, bo choć jest nieco nierozgarnięty, udaje mu się udaremnić próbę porwania Uty. Ale nie wszystko jest tu takie, jak się wydaje. Dość napisać, że do wyspy zbliża się Marynarka, wydarzeniom przygląda się Starszyzna Pięciu Gwiazd, a wszystkie znaki na niebie i pięciolinii wskazują, że nadchodzi nieuchronna katastrofa wywołana potężnym głosem Uty. Uczciwie uprzedzam, że jeśli nie jesteście fanami musicali ani nawet filmów, w których postacie od czasu do czasu sobie podśpiewują, to może być ciężko. Japońskiej muzyce popularnej daleko do jej południowokoreańskiego odpowiednika. W dodatku więcej tu ciężkich, rockowych brzmień pokroju X-Japan albo The Gazette niż słodkiego, idolkowego plumkania Musumek bądź AKB48. Można powiedzieć, że czas wielkich solistek też już przeminął, chociaż spektakularnie rosnąca popularność Ado – śpiewającego głosu Uty – przywraca nadzieję dla j-popu. Ado zachwyca bowiem barwą i mocą swojego głosu. Pozostali artyści też się spisali – tak że zaraz po seansie aż się chce odpalić ścieżkę dźwiękową i ponownie zanurzyć w tych wspaniałych brzmieniach. Każda wyśpiewana przez Ado piosenka jest ponadto idealnie zgrana z wydarzeniami dziejącymi się na ekranie i ma taką moc, że dodaje życia monetami ciągnącym się scenom. Każdy występ Uty spokojnie mógłby funkcjonować jako samodzielny teledysk. Twórcy włożyli mnóstwo serca w to, by nie tylko segmenty śpiewane, ale i te, w których dobro ściera się ze złem, wyglądały spektakularnie i cieszyły oczy. Trzeba przyznać, że animatorzy z Toei Animation poczynili ogromny progres na przestrzeni lat, do tego stopnia, że „One Piece Film: Red” to pierwszy film z całej serii, który mogłabym sobie regularnie powtarzać. Napisałem już, że widzowie nie będą mieli problemów z identyfikacją postaci, układu sił i zależności panujących w świecie piratów. Ale to tylko połowiczna prawda, bo osoby nieznający ani serii, ani kontekstu mogą już poczuć się zagubieni. Twórcy nie tłumaczą bowiem, kim są bohaterowie i dlaczego zachowują się względem siebie w określony sposób. Sceny są też okraszone mnóstwem smaczków i referencji, których niedzielny fan anime raczej nie wyłapie. „One Piece Film: Red” odzwierciedla wszystko, do czego przyzwyczaiła nas główna seria. Poza dużą dawką humoru i intrygujących zwrotów akcji mamy tu przede wszystkim do czynienia z opowieścią o przyjaźni, trudnych relacjach międzyludzkich i życiu w zgodzie z samym sobą. Nawet jeśli nie jesteście za pan brat z losami Załogi Słomkowego Kapelusza, ruszajcie do kina… Zaraz, stop, to już nie ten czas. Po nośniki do sklepów i dajcie się ponieść tej muzycznej przygodzie. Może nie będę opisywał jakości tłumaczenia, nawet jeśli suby, których używałem podczas seansu, pochodziły z oficjalnych źródeł (a przynajmniej tak głosiła notka). Pod względem jakościowym mamy tutaj perełkę. Kodowanie jest niezwykle czyste, a kolory wyraziste. Niby coś doczytałem, że film został przeskalowany do UHD, ale jakoś trudno m iw to uwierzyć, bo jednak wygląda lepiej na UHD. Mimo wszystko największą zaletą tego nośnika jest świetna jakość dźwięku i kolorów. Swoją drogą filmy One Piece wyglądają coraz lepiej — większy budżet i mijające lata wynoszą tę serię na jakościowe wyżyny — wszak początkowo wszystko było w jakości SD. Czas na opis warstwy fizycznej, bo na tym mogę naprawdę sporo napisać, bo jest o czym.

Specyfika wydania:
Języki: japoński
Dźwięk: Dolby Atmos (japoński)(UHD); LPCM 5.1 (japoński)(BD); LPCM 2.0 (japoński)(DVD)
Rozdzielczość: 2160p 4K (UHD), 1080p HD (BD) i 480p (DVD)
Format obrazu: 16:9
Region: free (UHD), A (BD)
Napisy: japońskie
Dyski: 1xUHD, 1xBD i 1xDVD

Film kinowy ONE PIECE FILM RED, który był hitem numer jeden w 2022 roku i który odniósł fenomenalny sukces, jest wreszcie dostępny na Blu-ray i nośniku UHD. Wydawca japoński, by uczcić ten fakt i zaspokoić fanów zarówno serialu, jak i samej Ado, bo ci też ustawiali się w kolejce po zakupy, postanowili wydać naprawdę bogate wydawnictwo i trzeba im oddać, że dopięli swego. Jest zarówno unikatowe, jak i pomysłowe. Po pierwsze sama wielkość, czy szerokość pudła robi wrażenie. Grubaśne to i to bardzo, co sugeruje coś ciekawego w zestawie. W środku mamy film na formacie UHD i Blu-ray oraz bonusową płytę DVD. To wydanie zawiera następujące bonusy: błyszcząca opaskę na nadgarstek, lampkę pierścieniową, szesnaście pocztówek, długopis z mieczem Uty, „ruchomą” grafikę, grę wraz z żetonami oraz ślimakofon. Prawda, że jest nietuzinkowo?

Przód po ściągnięciu szarfy z opisem. Tak, przód, wiem, że grafika bardziej by na to pasowała, ale tak to wygląda.

Tył pudełka — po przeciwnej stronie tej ładnej i rozpoznawalnej grafiki, czyli pod opisami.

Pudełko po ściągnięciu jednej części, czyli prezentacja zawartości.

Przód digipacku z płytami.

Tylna jego część.

Podgląd do środka, czyli na dyski. Tutaj pewna ciekawostka dla wszystkich. Coś przeglądałem dyski i nie znalazłem tutaj dwóch odcinków nawiązujących tematycznie do filmu (gdzie pojawiła się Uta), mimo że w wydaniu UK czy USA coś takiego miało miejsce. Chyba w Japonii założono, że wszyscy sobie kupują serial i nie ma to sensu. Niemniej trochę dziwne.

Czas na pierwsze pudełeczko z dodatkami.

Na początek ruchoma grafika. Wiem, nie widać tego na fotce za bardzo, ale pod wpływem ruchu zmienia się twarz.

Drugi dodatek to grafiki. Jest ich osiem, ale są dwustronne, więc mamy ich szesnaście. Tak, trochę to naciągane, ale po prawdzie wszystko się zgadza.

Tutaj po obróceniu.

Na koniec gra planszowa — w Go, jeśli dobrze rozumiem. W sumie miałem sprawdzić, jak się w to gra. Nie jest to znowu takie proste, bo instrukcja jest po japońsku. Można wprawdzie zeskanować, zastosować OCR… I gotowe.

Podgląd na żetony od gry. Nie wszystkie wrzuciłem, ale reszta się powtarza.

Czas na drugie pudełeczko.

Na początek błyszcząca opaska na nadgarstek, lampkę pierścieniową, oraz długopis z mieczem Uty. Pierścień ma kilka kolorów do wyboru, trzeba sobie przełączyć po prostu. Takie małe gadgety, a naprawdę cieszą. Swoją drogą wiem, że to takie chińskie zabawki, ale naprawdę nieźle je wykonali.

No i w końcu ślimakofon. Wygląda cudnie, jakby był wyjęty z filmu czy serialu. Sporo fanów dla tego dodatków głównie brała te edycje.

Jeszcze jedna fotka. Naprawdę fajnie wykonany.
Podsumowanie: Uta — najbardziej kochana piosenkarka Świata. Jej głos, który ukrywa jej prawdziwą tożsamość, został opisany jako „Nie z tego świata!”. Po raz pierwszy pojawi się publicznie podczas koncertu na żywo. Podczas gdy miejsce koncertu wypełniają fani Uta – podekscytowani piraci, przyglądająca się wszystkiemu uważnie marynarka wojenna i Słomkowe Kapelusze prowadzone przez Luffy’ego, który po prostu przyszedł cieszyć się jej występem. Głos, na który czekał cały świat, zaraz zabrzmi jak nigdy dotychczas. Historia zaczyna się od szokująco – okazuje się, że Uta jest „córką Shanksa”… A to dopiero początek niespodzianek. Kultowa już najnowsza odsłona One Piece po przeogromnym sukcesie na całym globie otrzymuje niezwykle bogatą edycję kolekcjonerską. Cieszy zawartością upominków dla fanów, ale nie ma napisów w zrozumiałym języku. Nawiasem mówiąc, były jeszcze dodatki do sklepu Amazon, które kosztowały „ekstra” (i to naprawdę sporo) – szarfa na box z grafikami czy metalowe pudełko typu steelbook. Odpuściłem sobie. Warto kupić, gdy znacie japoński lub jesteście fanami z budżetem. Sam film możliwy do nabycia z napisami angielskimi z UK lub USA. To tyle na dzisiaj, miłego.

[MANGA PL] KOLEKCJA LOVECRAFTA: Zbiór opowiadań

Czas na najnowszy wpis, moi drodzy. Miał się pojawić jeszcze wczoraj, ale nie dałem rady. Ostatnio się coś nie mogę zebrać na wstępie weekendu. Trzeba będzie coś nad sobą popracować, że tak to ujmę. Jesień zaczyna nam dobitnie o sobie przypominać, bo już wchodzimy w zmianę czasu, ciemniejsze popołudnia, a wszystko sprzyja oglądaniu, czytaniu przy kawie lub herbatce, czyli czynnością typowo domowym. Spodziewajcie się większej liczby wpisów. Porobiłem sobie trochę fotek, chociaż mogłem jeszcze zrobić ich więcej tak w sumie. Zobaczymy, może jakąś pogodę złapię. Chociaż na te wpisy, które trzeba robić z aktualnych zbiorów. Czas na nowinki. Nic do mnie dotarło, bo prawie nic mi nie wysłano. Opcje są w sumie dwie. Będzie się taki stan przeciągał lub zaraz mi się wszystko zwali, że tak ujmę. Zobaczymy. Paczka festiwalowa ma status „zapakowanej”, więc tutaj chyba będzie okej. Sklep z UK napisał mi, że paczkę wyślą w poniedziałek, bo wszystko mają. Reszta ma status nieznany. Nawet J.P.Fantastica dopiero się wygrzebuje ze swoich opóźnień. Czas na nowinki wydawnicze. Aniplex uruchomił pre-ordery na: Sword Art Online the Movie Progressive Scherzo of Deep Night – Limited Edition (BD) oraz Kaguya-sama Love Is War The First Kiss That Never Ends (BD). Kapitalne pozycje, ale SAO raczej od Anime Ltd wezmę. Discotec uruchomił pre-ordery na: Overman King Gainer – Complete Series (BD), Fist of the North Star The Legends of the True Savior – Legend of Raoh: Chapter of Fierce Fighting Movie (BD), Blue Comet SPT Layzner – Complete Series (BD), Lupin the 3rd – Seven Days Rhapsody (BD), Mazinger Z – TV Series Collection 2 (BD), Lady Georgie – The Complete Series (SD-BD) i Humanoid Monster BELA (BD, live action). Jak zwykle klimatyczne pozycje. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest manga Zbiór opowiadań od Tanabe Gou z serii „Kolekcja Lovecrafta” od Studia JG. Tak, moi drodzy, lecimy z druga częścią tej kolekcji. Tak naprawdę kolejność nie jest mi znana, ale patrząc po datach pierwszych wydań, ta byłaby pierwsza. Swoją chronologię zmieniłem z uwagi na kilka faktów. Po pierwsze miałem więcej fotek od tej pierwszej recenzowanej (pokaz grubości tomiku), posortowałem je objętościowo oraz „W górach szaleństwa” było moim faworytem (pewnie dlatego, że preferuję dłuższe formy). W każdym razie lecimy z kolejną częścią tej kolekcji, której premiera nastąpiła tego samego dnia. Sam odebrałem paczkę z kompletem wszystkich trzech i była to ciężka paczka pełna niesamowitych wręcz skarbów. Tanabe Gou ma przepiękną kreskę, którą się po prostu podziwia, a nie przegląda, więc taki format naprawdę tutaj pasuje. Wystarczy sobie poprzeglądać sieć, by zobaczyć naprawdę sporo grafik na jakiś forach — takich bezpośrednio z mangi. Dobrze, wróćmy do mangi. Jak sam tytuł sugeruje „opowiadania”, mamy tutaj zbiór kilku opowieści. Kiedyś były wydanie w trzech tomach, a trzeba nadmienić, że były tam wydania 2in1 w dodatku. Dzięki temu, że jest to zbiór opowieści narysowanych na przestrzeni lat kilku, możemy poznać nieco zmieniający się styl autora. Co tutaj mamy? Pierwsza z zaprezentowanych tu historii, Świątynia, to chyba jedno z mniej znanych opowiadań mistrza grozy, a zarazem – jedno z moich ulubionych. Wypada dodać, że to także relatywnie możliwa do komiksowej adaptacji opowieść. Obserwujemy tu losy załogi niemieckiego okrętu podwodnego z pierwszej wojny światowej, na którego pokładzie zaczynają dziać się dziwne rzeczy. Opowiadanie, w oryginale napisane raczej nietypowym dla Lovecrafta, suchym, prostym językiem, oddającym filozofię myślenia niemieckiego oficera, skupia się na izolacji. Gou Tanabe podkreślił klaustrofobiczny nastrój łodzi podwodnej przez gęste operowanie czernią, z której wyłaniają się sylwetki bohaterów, nakreślone z kolei ostrą, surową kreską. Narracja, znana z opowiadania, przeplata się tu z dialogami bohaterów, z których Gou Tanabe nie zrezygnował – i dobrze, bo podnoszą nieco dramatyzm historii. Literacka wersja jest krótka, więc i jej komiksowa adaptacja nie należy do długich. Właściwie niemal do samego końca nie miałem pretensji do sposobu, w jaki przedstawił nam Świątynię Gou Tanabe – kłopot pojawia się w finale i dotyczy właśnie wspomnianego wcześniej przeze mnie lovecraftowskiego niedoopisania. Tu autor mangi poszedł może na łatwiznę, nie eksperymentując – ale z drugiej strony, mnie się to spodobało, choć słyszałem już narzekania niektórych moich znajomych. Tytułowy Ogar zmienia konwencję – oto mamy próbę stworzenia historii gotyckiej z dość ogranym motywem przeklętego przedmiotu. Dwójka zblazowanych młodzieńców z epoki wiktoriańskiej bawi się w poszukiwanie rzadkich i cennych przedmiotów, posuwając się do okradania grobów. Jak nietrudno zgadnąć, znajdują w końcu coś, co sprowadza na nich zagrożenie ze strony nieznanego pradawnego zła. W oryginale opowieść o charakterze pamiętnikarskim (co u Lovecrafta jest bardzo częste) tu nabiera nieco bardziej dynamicznego charakteru, zyskując dzięki dialogom na tempie, ale płacąc za to klimatem. Narracja pierwowzoru to już bowiem klasyczny Lovecraft, z całym jego bogactwem stylu, nawet niekiedy wręcz pewną przesadą. Tę oszczędność słowną, nieodzowną w przypadku komiksowej wersji, zrekompensował czytelnikowi Gou Tabane w rysunku. Ogar stworzony jest śliczną, pełną detali i dopracowaną kreską, gdzie niektóre kadry można oglądać długo, sycąc oko szczegółami drugiego i trzeciego planu. To najstaranniej narysowana ze wszystkich trzech historii, co bardzo pasuje do nieco wiktoriańskich klimatów opowieści. Jeśli chodzi o tytułowego potwora, to zdania co do jego kreacji graficznej będą zapewne podzielone, acz mnie przypadła ona do gustu. Co ciekawe, w opowiadaniu, na podstawie którego powstał ów komiks, po raz pierwszy pojawił się złowieszczy Necronomicon – więc tu także nie mogło go zabraknąć. Zapomniane Miasto – tym razem obserwujemy samotnego podróżnika eksplorującego ruiny zagubionej wśród piasków pustyni metropolii i odkrywającego sekret, który sprawia, że miejscowi trzymają się z daleka od tego miejsca. Nie było to opowiadanie wyjątkowe – można nawet powiedzieć, że dość wtórne, bo w literaturze weird tego rodzaju historii powstały tony. Najbardziej znany badacz i popularyzator twórczości Lovecrafta, S.T. Joshi, uważa je wręcz za jedno z najgorszych w jego dorobku, choć sam autor miał do niego spory sentyment. Gou Tanabe miał tu z jednej strony ułatwione zadanie – jeden tylko bohater skazywał go na zachowanie oryginalnej narracji, naturalnie trochę oszczędniejszej, ale jednak najbliższej z całej trójki pierwowzorowi. Historia ozdobiona została dodatkowo klasycznym dystychem o tym, co śpi, ale nie umarło. Konwencja graficzna przypomina nieco tę z poprzedniej historii, ale autor ciut ją zmodyfikował – miejscami kreska jest jakby bardziej płynna, rozmyta, co świadczy o nieostrej granicy między rzeczywistością a wyobraźnią. Lovecraft zastosował tu lubiany przez siebie motyw przedstawiania dziejów na płaskorzeźbach, zatem i Gou Tanabe podjął się ich narysowania – wyszło dobrze, ale w moim odczuciu można to było zrobić lepiej. Cóż, problem z Lovecraftem polega wszak na tym, że bodaj każdy jego czytelnik ma swoje własne wizje, którym interpretacje graficzne często ustępują, urągają lub przeczą. Kolor z innego wszechświata — rzecz dzieje się w latach dwudziestych na prowincji Nowej Anglii, w miejscu, gdzie Lovecraft sytuował akcję większości swoich historii. W okolicy farmy Nahuma Gardnera, przeciętnego amerykańskiego rolnika, spada wielki meteoryt. Badania podjęte przez naukowców z Arkham prowadzą do zaskakujących odkryć, wskazujących na to, że skała pochodzi z miejsca, gdzie wszystko musi być inne. Koronnym dowodem jest fakt, że kurczy się ona i stopniowo zanika. Jej ostateczna autodezintergracja sprawia, że przestaje budzić zainteresowanie. I tylko w okolicach farmy Gardnerów rzeczy zaczynają stawać się coraz mniej naturalne, a coraz dziwniejsze. Niezwykłych rozmiarów owoce i warzywa, bujny rozrost roślin, owady osiągające niespotykaną wielkość sprawiają, że okoliczni mieszkańcy coraz bardziej podejrzliwie patrzą na to miejsce. Kolor z innego wszechświata jest tyleż ważnym, co niezbyt typowym opowiadaniem Lovecrafta. Nie ma tu macek, nie ma wielkich przedwiecznych, nie ma zaginionych cywilizacji, pradawnych ksiąg i całej reszty gadżetów, z których autor ten jest znany. Niemniej ta historia pozostaje na pewno jednym z najlepszych przykładów kosmicznego horroru. Czemu? Bo autor nie próbuje nawet czegokolwiek tłumaczyć. Czytelnik, podobnie jak bohaterowie, jest świadkiem cudów i dziwów rozgrywających się na farmie Gardnera, widzi stopniowo wyniszczającą ludzi sytuację, ale podobnie jak oni, może jedynie domniemywać pozornie oczywistych przyczyn tego stanu rzeczy. Nikt tu nie wyciąga Necronomiconu, gdzie wszystko byłoby ładnie (choć pokrętnie) wyjaśnione. Im dalej w las, tym bardziej wszystko jest obce, inne i nieludzkie. A nad wszystkim dominuje obca, nieznana barwa, której kula wypełniała meteoryt. Nie jest to miejsce do analizy opowiadania, skupmy się zatem na komiksie. Tanabe zapewne nieprzypadkowo wybrał ten tekst. Jest bliskim geniuszu pomysł, by opowieść, której jednym z głównych motywów pozostaje kolor niemieszczący się w ludzkim pojmowaniu barw, przekazać w formie czarno­białej. Śmiem twierdzić, że właśnie w ten sposób autor zbliżył się do pierwowzoru najbardziej jak tylko mógł. Bo Lovecraft unikał dosłowności. W odróżnieniu od barwnych i epickich scenerii swojego przyjaciela, Roberta E. Howarda, Samotnik z Providence pozostawiał wiele wyobraźni czytelników, operując ogólnymi przymiotnikami typu „nieopisany”, „bluźnierczy” itd. Właśnie dlatego zresztą uważałem, że trudno się to przekłada na media wizualne, bo każdy ma własną, indywidualną wizję tego, co autor opisywał. W Kolorze z innego wszechświata mamy do czynienia z deformacjami codziennego, zwykłego otoczenia. Nie straszą tu macki ani groteskowe potwory, ale nienaturalnie rozrośnięta roślinność i wielkie owady – to wszystko Tanabe narysował perfekcyjnie. Nie jestem biologiem, więc nie mam pewności, do jakiego stopnia autor postawił na realizm, ale mam wrażenie, że dość mocno. W efekcie manga jest prawdziwą ucztą dla oczu – wspaniale narysowane, po brzegi wypełnione kadry, gdzie każdy szczegół jest godny uwagi. Dawno nie widziałem tak pieczołowicie narysowanego komiksu. Choć to zupełnie inny styl, nie mogłem oprzeć się skojarzeniom z mangami Kaoru Mori. Ale narysować deformacje, choć to sztuka, jest w miarę łatwo w porównaniu z narysowaniem w sposób przekonujący scen stopniowego popadania w obłęd i rozpadu osobowości. Pokazanie, jak rodzina Gardnerów ulega dezintegracji, było dla Gou Tanabe wyzywaniem – i muszę przyznać, że sprostał mu całkiem nieźle. Niemal do samego końca autor unika bardziej drastycznych czy przerysowanych ujęć, stawia za to na wzmacnianie klimatu odosobnienia i osaczenia, identycznie jak robił to Lovecraft. Zręcznie buduje kontrast między Nahumem, który niczym Hiob znosi kolejne nieszczęścia, a jego otoczeniem, ulegającym destrukcyjnemu wpływowi obcej barwy. Jestem wręcz zaskoczony, jak sprawnie udało się to wszystko przedstawić w komiksie. Do tego stopnia, że choć znałem tę historię znakomicie, komiks czytałem z zapartym tchem, nie odrywając się nawet na chwilkę i czekając, czym mnie za chwilę autor zaskoczy. Bohaterowie tej mangi są nieco w tle. W sensie – ważniejsze jest tak naprawdę to, co dzieje się wokół nich i to, jak to na nich oddziałuje. Są pod tym względem bierni. Przyjmują nieszczęścia ze spokojem, wierząc, że nie są władni im się przeciwstawić, a zatem pozostaje czekać, aż przyczyna wszystkiego przeminie sama. Ta bierność to kolejna rzecz, która wyróżnia tę opowieść wśród historii Lovecrafta, którego bohaterowie zwykle aktywnie dążą do poznania prawdy, płacąc za to znaczną cenę. Ale pamiętajmy, że bohaterami nie są tu naukowcy, archeologowie, profesorowie czy dziennikarze. To zwykli rolnicy, którzy przywykli do tego, że z naturą nie można walczyć, ale trzeba z pokorą znosić jej kaprysy. Dagon to historia jeńca wojennego, którego statek został zatopiony przez nieprzyjaciela, a on sam trafił na pokład wrogiego okrętu. Ukradłszy szalupę, główny bohater ucieka, by znaleźć się w sytuacji rozbitka dryfującego po bezkresach oceanu. Jego łódź niespodziewanie dociera na wyspę, która musiała nagle wynurzyć się z głębin. Na nowo powstałym lądzie bohater odkrywa relikt nieznanej cywilizacji, a chwilę potem staje oko w oko z istotą, której rasa ów relikt stworzyła. W Dagonie mamy do czynienia z klasycznym u tego autora motywem obcowania z przedwiecznym bytem i szaleństwa będącego konsekwencją tegoż spotkania. Mamy tu dwa wątki, które zostały później twórczo rozwinięte w takich klasykach jak Zew Cthulhu (wynurzająca się z głębin wyspa) czy Widmo nad Innsmouth (podwodna cywilizacja). Dała też o sobie znać awersja autora do ryb i wszystkiego, co pochodzi z morza. A jak poradził z tym sobie Gou Tanabe? Trzeba przyznać, że podszedł do tematu raczej holistycznie, nie siląc się na komplikowanie prostego w oryginale tekstu. Stosując znane już z poprzednich mang rozwiązania, wykorzystał konwencję, w której rysunek i tekst uzupełniają się. Nie ma tu dialogów, nie ma też na dobrą sprawę dymków, każdy kadr to ilustracja i czasem tylko towarzysząca jej narracja. Czytając Dagona, zastanawiałem się nawet, czy nie dałoby rady przedstawić całości bez tekstu. Zwłaszcza że fantastyczne rysunki Gou Tanabe bardzo dobrze oddają nastrój i klimat kreowane przez Lovecrafta. Jako fan twórczości tegoż często miewałem problemy z wizjami jego istot tworzonymi przez różnych grafików. Pomysły Gou Tanabe bardzo mi się tu natomiast podobają. Charakterystyczne, że Tanabe zrezygnował z tych fragmentów tekstu Lovecrafta, które dotyczyły postępującego obłędu bohatera i pozostawił w zasadzie te, które posuwały fabułę. Szaleństwo, tak istotne w tym opowiadaniu, zaprezentowano w postaci grafiki, skupiając się przede wszystkim na twarzy i oczach bezimiennego protagonisty. Autor zresztą lubi rysować oczy, co widać także i tutaj, kiedy to wymiana spojrzeń jest kluczowym momentem całej opowieści. Nawiedziciel mroku (w niektórych starszych polskich przekładach jako Duch ciemności) to już Lovecraft dojrzały. Można powiedzieć, że to pożegnanie autora z czytelnikami, gdyż było to ostatnie jego dzieło. Główny bohater, malarz i pisarz poszukujący inspiracji, przeprowadza się do Providence, gdzie wynajmuje poddasze w starym domu. Źródłem jego natchnienia staje się górujący nad jedną z dzielnic miasta neogotycki kościół. Gnany ciekawością artysta postanawia przyjrzeć się bliżej majestatycznej budowli i nie zważając na ostrzeżenia miejscowych, wchodzi do niej, budząc dawno zapieczętowane zło. Z historią tą wiąże się wiele ciekawostek. Lovecraft złożył w niej hołd samemu Providence, fantastycznie opisując klimat rodzinnego miasta. Widok z okna głównego bohatera jest identyczny z tym, jaki widział sam autor. Główny bohater, Robert Blake, to natomiast alter ego jednego z przyjaciół Lovecrafta – Roberta Blocha. Fabuła łączy wątki bliskie klasycznej gotyckiej grozie (porzucony kościół i uwięziona w nim istota) z kosmiczną grozą i mitami. Wisienką na torcie jest „obecność” Necronomiconu, księgi, która stała się niemal symbolem twórczości Lovecrafta. Interesujące studium obsesji bohatera, charakterystyczne niedopowiedzenia i sięgająca w przeszłość historia czynią także z Nawiedziciela mroku jedno z lepszych opowiadań tego autora. Gou Tanabe miał tu stosunkowo łatwą pracę do wykonania. Oryginał jest dynamiczną historią, w której dzieje się sporo, przez co transkrypcja na język komiksu nie wydawała się czymś szczególnie karkołomnym. Co więcej, na pewno bliżej do klasycznego komiksu Nawiedzicielowi mroku niż Dagonowi. Mamy tu dymki, mamy dialogi, choć po prawdzie, nadal bohater jest w zasadzie tylko jeden, cała reszta postaci pojawia się epizodycznie. No dobra, za drugiego bohatera możemy uznać tytułowego stwora, który ma przecież spory wpływ na przebieg fabuły. Rysując ten komiks, Tanabe nie miał zupełnej swobody, choćby przez to, że jak wspominałem, Lovecraft wzorował się na istniejących miejscach i postaciach. Nie da się ukryć, że graficzna kreacja kościoła, w którym rozgrywa się część wydarzeń, robi wrażenie. Tanabe zachował gotycki pierwowzór kościoła św. Jana z Providence (zburzonego w 1992 roku), ale nie oparł się pokusie „ozdobienia” go tu i ówdzie kolczastymi wieżycami, podkreślającymi jego niechrześcijański charakter. Za to wizja tytułowego potwora po raz kolejny zachwyca. Tanabe, w odróżnieniu od wielu innych lovecraftowskich rysowników, zachowuje pewną bezkształtność swoich istot, ich wizje zdają się wymykać ludzkiemu pojmowaniu, przez co są jeszcze bardziej obce [tanuki.pl]. Wydanie jest faktycznie z górnej półki. Wydawnictwo naprawdę tutaj zaszalało, prezentując nam najprawdopodobniej… Nie no, wręcz na pewno, najlepiej wydaną mangę na naszym ryneczku. Pobili sami siebie na tym polu, bo już stare wydanie tej mangi było wysokich lotów. Przy pierwszych wydaniach część fanów narzekała na różne formaty kolejnych tomów kolekcji od autora i nieco ich inny styl jak serii. Wydawca poszedł naprzeciw i wydał pełną serię, która utrzymuje jeden styl. Są to wydania omnibusowe, czyli kompletne. Twarda oprawa, format powiększony do B5 (przy tych pięknych kadrach, gdzie prawie każdy nadaje się na plakat i chce się je podziwiać, zdecydowanie jest to dobry ruch), spójny styl okładek, oprawy zawierające mozaikę efektów: lakieru selektywnego, lakieru 3D, folii soft touch i srebrnej farby czy barwione brzegi z nadrukiem. To wszystko buduje wręcz kapitalny efekt końcowy, który się podziwia z nie lada przyjemnością. Niestety takie rarytasy kosztują i trzeba tutaj nadmienić, że manga należy do drogich. Tak, może i rekompensuje to efektem końcowym, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy — to są wysokie koszta, na które nie każdy sobie pozwoli (a już na pewno, jeśli mowa o zakupieniu wszystkich trzech tomów). Mimo wszystko polecam to zrobić, bo wydanie to naprawdę wspaniałe, mangę można czytać wielokrotnie i jako kolekcjonerska perełka się niewątpliwie broni. Sam zakupiłem ją zaraz po zapowiedzi z kodem rabatowym od wydawcy. Czy warto ją nabyć, jeśli ma się stare wydanie? To trudne pytanie, szczególnie dla mnie, bo nie stałem przed takim dylematem. Postaram się na nie odpowiedzieć. Po pierwsze już teraz polecę najpierw zakupienie tego tomu, którego nigdy w naszym kraju wydanego nie było. Tam sprawa jest prosta, a można już ocenić poziom wydania. Druga sprawa to fakt, jakimi funduszami się dysponuje oraz naszym zachwytem nad tym tytułem. Jeśli pozbieracie te fakty i ocenicie na trzeźwo, myślę, że podejmiecie właściwą decyzję. Osobiście jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego. Pod względem tłumaczenia czy edycji tekstu mamy tutaj pełną profeskę. Wprawdzie nie zdziwił mnie ten fakt jakoś mocno, ponieważ wykorzystano stare tłumaczenie, do którego zapewne jakieś pojedyncze literówki poprawiano po wydaniu — gdy je zgłosili uczynni fani. Czas na standardowy opis od wydawcy:
Tajemnicze ruiny, skrywające przerażającą klątwę, wielkie pustkowie, które przed laty zniszczył minerał z innego świata, opuszczony kościół skrywający grozę… Historie pełne koszmarów i kosmicznej grozy autorstwa H. P. Lovecrafta zyskały nową, budzącą zachwyt formę za sprawą komisowych adaptacji mistrza Tanabe Gou. W skład niniejszego zbioru wchodzą opowiadania: „Ogar”, „Świątynia”, „Zapomniane miasto”, „Nawiedziciel mroku”, „Dagon” i „Kolor z innego wszechświata”.
Czas na opis detali.

Specyfika wydania:
Liczba stron: 528
Format: B5 (18,4cm x25,6cm)
Oprawa: twarda

Manga została wydana w formacie powiększonym B5 i twardej oprawie. Nie było innej opcji jego zakupu, ponieważ od samego początku był to tytuł traktowany jako specjalny i dla starszego odbiorcy, który dysponuje większymi zasobami gotówki. Dodatkowo bardzo obszerny, bo to wydanie omnibusowe (ale Triguna długością nie pobili), oprawa zawiera mozaikę efektów: lakieru selektywnego, lakieru 3D, folii soft touch i srebrnej farby czy barwione brzegi z nadrukiem. W formie dodatku do zamówień przedpremierowych wydawca dołączył dwie wielkie grafiki dwustronne. Kolejny pyszny element tego wydawnictwa.

Podgląd na strony kolorowe. Bardziej barwione, ale co mi tam.

Podgląd właściwej części, czyli czarno białe strony mangi. Przepiękna kreska, tyle powiem. Można się właściwie każdym kadrem zachwycać, coś pięknego. Większy format pozwala to jeszcze lepiej docenić.

Jeszcze jedna fotka, tym razem wspomniane wielkie kadry na dwie strony. Nawiasem mówiąc, na samym końcu są wrzucone oryginalne okładki od czterotomowego wydania tej pozycji, więc nie tracimy ich. Kolejny plus dla wydawcy.

Podgląd na wspomniane dodatki, czyli karty z grafikami na dużym formacie. Świetny dodatek.

Tylna ich część.
Podsumowanie: Piękne wydanie kolekcjonerskie. Rozmiar B5. Okładka bardzo twarda, lśniąca, z wypukłościami (krople wody, gałązki, tytuł, autor). Okładka również nie jest cała czarna — ma piękny, delikatny wzór macek. Jakość wydruku też bardzo dobra, często obrazy są na całe 2 strony z małym marginesem. Wzór czarno-szarych macek również pojawia się na brzegach kartek książki przy jej całkowitym zamknięciu. Zbiór kilku historii ukazujących różny styl autora i typ historii. Perełki mieszające się z eksperymentami — nietypowymi niejako dla autora. Coś niesamowitego i jedynym minusem tego składaka jest fakt wynikający z samego założenia — skoro to zbiór, to nie jest to jedna długa opowieść. Jeśli ktoś takie uwielbia, pewnie odejmie jedno oczko od oceny końcowej, ale przytłaczająca liczba zalet i tak ustawia ten tom na piedestale. To tyle na dzisiaj, miłego.

[Animacje UHD] The Transformers: The Movie 35th Anniversary – Zavvi Exclusive 4K Ultra HD

Ruszamy z najnowszym wpisem w naszym zestawieniu. Nie ma się co ociągać, bo jak wspominałem ostatnio, będę miał na dniach sporo recenzji do wykonania, więc trzeba wrzucić najpierw to obiecane lub samemu sobie postanowione do redakcji w pierwszej kolejności. Muszę przyznać, że ku mojemu małemu wprawdzie, ale jednak zaskoczeniu, ostatni wpis został bardzo ciepło przyjęty wieloma polubieniami. Dziękuję jak zawsze, bo to poprawia nastrój i zagrzewa do dalszej pracy. Czas na nowinki wszelakie. Dotarła do mnie tylko jedna manga, wszystko jest opóźnione. To nie jest żart, uwzięli się nam nie wszyscy. Byłem pewien, że w tym miesiącu będę wręcz zawalony, a się okazuje coś zgoła innego — wręcz trochę mało tego dotarło. Teraz ogłaszam kolejny jako bardzo obszerny w skarby i chyba tak się stanie, ponieważ sam festiwal tam wystartuje, chociaż to odrębny wpis, będą pewnie liczne zaległe mangi od Studia JG itd. Zobaczymy, co się tam pojawi. Czas na zapowiedzi wydawnicze. Studio JG wyda… „Elden Ring: Artbook”. Tak, to nie żart. Artbook od gry. Tak w sumie, to niby go wydaja, ale kupuję się z zewnętrznej strony, więc jakieś to nakombinowane jest, ale wisi oficjalnie u nich. Z jednej strony pomyślałem sobie „co to ma być?”, ale z drugiej „szanuje, serio”, bo jednak to świetna pozycja. Niemniej, pomimo dobrej ceny, jeśli porównać z odpowiednikiem zagranicznym, nie jestem zainteresowany. Nie zbieram raczej artbooków, a już tym bardziej od gier, gdzie są na wielu stronach prezentowane uzbrojenia wszelakiego typu. Jeszcze opis od wydawcy od tomu pierwszego: Pierwsza część zbioru zawiera najważniejsze grafiki znane z openingu do gry i materiałów promocyjnych. Oprócz tego, w jego skład wchodzą grafiki koncepcyjne, ukazujące proces tworzenia olbrzymiego otwartego świata i klaustrofobicznych podziemi, dokładne plansze wszystkich lokacji wraz z rekwizytami, a także szczegółowe projekty bohaterów oraz ich pancerzy i zbroi. Mamy jeszcze od drugiego: Część druga wydania zawiera projekty wszystkich przeciwników występujących w grze — zarówno tych mniej znaczących, jak i najpotężniejszych bossów. W środku znajdą się również grafiki koncepcyjne broni oraz niezliczonych przedmiotów dostępnych w grze. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest film The Transformers: The Movie 35th Anniversary w wersji kolekcjonerskiej i ekskluzywnej do sklepu Zavvi na płycie UHD a wydanej przez Shout! Factory. Tak, moi drodzy, czas na druga animację w historii mojej stronki. Pierwsza była od Castlevanii sezonu 1 (do dzisiaj nie opisałem kontynuacji, no kto to widział), a dzisiaj padło na ten film. Muszę tutaj nadmienić, że ta recenzja miała się pojawić dawno temu. Naprawdę dawno temu, ale z różnych powodów była przesuwana. Ostatecznie może i dobrze się stało, bo mogę wam opisać wrażenia z seansu wersji na płycie UHD, ale z drugiej strony zakup tej edycji jest aktualnie praktycznie niemożliwy. Szkoda, bo to naprawdę dobry film, wizualnie kapitalny, a wydanie naprawdę świetnie przygotowane, ale po kolei. Dobra, zacznijmy od najważniejszych aspektów. Co właściwie tutaj robi ta recenzja, pomijając fakt, że autor ma prawo wrzucać, co mu się żywnie podoba? Seria Transformers jest rozległa niczym uniwersum Gundam, więc ma serii tak dużo, że można się w tym łatwo pogubić. W międzyczasie trafiły się też i takie, które zostały wyprodukowane w Japonii. Tak, uniwersum aż tak się przenika. Na dodatek to nie było byle co, bo jakieś trzy serie, które dały łącznie około stu dwudziestu odcinków. Jednak dzisiaj opisywany film miał premierę po drugim sezonie pierwszej serii z Transformers w nazwie, najbardziej kultowej w wielu kręgach. Musicie bowiem wiedzieć na wstępie, że Tranformers: The Movie rozgrywa się dwadzieścia lat po wydarzeniach z drugiego sezonu serialu. Co więcej – zamiast, jak większość odcinków serialu rozgrywać się na Ziemi – niemal w całości umiejscowiona jest w wielkim kosmosie z mnóstwem planet zamieszkałych przez różne roboty. I właśnie w tym kosmosie, nagle nie wiadomo skąd pojawia się wielka Planeta-potwór, która zaczyna pożerać kolejne planety. Nie wiadomo skąd się wzięła, ale wiadomo, że jedyną rzeczą, jaka może ją powstrzymać jest posiadana przez Autoboty matryca przywództwa. Ale tylko wtedy kiedy znajdzie się ktoś, kto potrafi i jest godzien skorzystać z jej mocy. Może się okazać, że odwieczni wrogowie będą więc musieli razem stawić czoła jeszcze jednemu olbrzymiemu niebezpieczeństwu. Brzmi klasycznie? Z jednej strony – jak najbardziej. Z drugiej – niekoniecznie. Film odwołuje się do znanej widzom serialu walki pomiędzy Autobotami i Decepticonami, ale jednocześnie – sugeruje, że to tylko niewielki element wielkiego kosmicznego świata, o którym nawet same Autoboty niewiele wiedzą. Jest w filmie sekwencja, w której bohaterowie trafiają na dość paskudną planetę, gdzie wielki sąd czterech twarzy skazuje wszystkich na pożarcie przez mechaniczne krokodyle. Do zbiornika z krokodylami trafia się wtedy kiedy zapadnie wyrok „niewinny”. Jako dziecko byłam zafascynowana tym, że nikt nie tłumaczy, o co chodzi z tym sądem i tą dziwną planetą. Nadal uważam, że to jeden z fajniejszych zabiegów. Kosmos jest wielki i skomplikowany – jasne, że bohaterowie nie będą wiedzieć wszystkiego. Co ciekawe – choć w filmie pojawiają się ludzcy bohaterowie, to są zupełnie na drugim czy nawet na trzecim planie. Film zdecydował się na coś, czego nie umieją zrozumieć ludzie od filmów aktorskich – Transformersy nie powinny być o ludziach. Ludzie nie są ciekawi. Transformersy są ciekawe. Jednak największą i fenomenalną zmianą, jaką wniosły Transformersy do filmowego doświadczenia, było obserwowanie śmierci ulubionych bohaterów. W Transformersach przez pierwsze pół godziny ginie więcej bohaterów serialu niż przez trzy sezony Gry o Tron. Łącznie z przywódcą Autobotów – Optimusem Prime. Fakt, że bohater może po prostu zginąć – i nie zostać ożywiony kilkanaście minut później, był wówczas nowością. Dziś oczywiście „każdy” wie, że decyzję o zabiciu kolejnych postaci podjęli twórcy zabawek, czyli Hasbro, które chciało wypuścić serię nowych plastikowych robotów dla małych dzieci. Ale jeśli odłożymy na bok te zupełnie komercyjne powody podjęcia takiej decyzji, to dostaniemy coś, co rzadko zdarza się w filmach kierowanych do młodszej widowni – śmierć bohaterów. I wiecie co – przynajmniej dla mnie to był najlepszy element filmu. Bo nareszcie okazało się, że bohaterowie grają o jakąś stawkę i wcale nie jest jasne, że przeżyją. Zabijanie bohaterów (zwłaszcza hurtem) może się wydać czymś, co niekoniecznie pasuje do animacji dla dzieci – ale fanów to absolutnie porwało. Inna sprawa – sam Unicorn – wielka planeta potwór był fascynujący. Dlaczego? Część akcji rozgrywa się w jego wnętrzu, które z jednej strony jest robotyczne i mechaniczne z drugiej – bardzo organiczne. Zresztą te wątki pojawiają się w filmach całkiem często – zawsze wzbudzając tę samą mieszankę zaciekawienia i niepokoju. Zresztą w ogóle ta wielka planeta Transformująca się w robota – potwora była równie fascynująca, jakby nagle w filmie pojawił się sam Szatan czy inne wcielenie największego zła. Dopiero po latach poznają fani historię o tym jak to w mitologii Transformersów Unicorn jest wcieleniem chaosu, właściwie bóstwem świata transformujących się istot. Fani, którzy mają słabość do historii posiadających swoją mitologię, musieli przyznać, że ucieszył ich fakt, że w Transformersach jest jakaś opowieść założycielska, jakaś odpowiedź na pytanie skąd wzięły się te wszystkie ożywione mechaniczne istoty. Ale to nie koniec zachwytów. Prawdę powiedziawszy – nawet po latach – bardzo dobre robi wrażenie, jak film fenomenalnie korzysta z soundtracku. Jeśli zastanawialiście się kiedyś jaki jest najlepszy soundtrack do animacji to macie jedna z odpowiedzi. Widzicie, na ścieżkę dźwiękową filmu składają się piosenki, które są tak bardzo z lat osiemdziesiątych, że bardziej być nie mogą. Ale jednocześnie – jest w tym filmie kilka scen gdzie nuty piosenek dokładnie zgrywają się z tym co widzi się na ekranie i człowiek – nieważne, czy ma lat osiem, czy trzydzieści nie może się oprzeć wrażeniu, że trudno nakręcić coś lepszego, coś bardziej podniosłego, coś bardziej cool [zpopk.pl]. Dobra, ktoś powie, że jest tutaj głównie nostalgia i przywoływanie czasów kaset VHS. Będzie miał trochę racji, ale naprawdę ta pozycja się broni, mimo że wycieka z niej klimat lat osiemdziesiątych. Masę kapitalnych pomysłów, muzyka, niedopowiedzenia, które są na korzyść, przeniesienie akcji w kosmos, śmierć bohaterów (sic!), głosy aktorów. Trzeba jednak zaznaczyć, że film pozostawił swój ślad w historii kina. Jedną z najczęściej przywoływanych ciekawostek jest fakt, że Transformersy to ostatnia rola Orsona Wellesa, który podkładał głos pod Unicrona. Sesja nagraniowa miała miejsce 5 października. 10 października Welles dostał zawału i zmarł. Są różne opowieści o tym jak słynny reżyser podszedł do swojej ostatniej roli. Przywoływane są jego wypowiedzi, gdzie dość niechętnie wypowiada się o tym, że gra zabawkę i streszcza fabułę filmu w najmniej emocjonalny sposób. Ale ludzie, którzy pracowali z Wellesem, twierdzili, że nie miał tak bardzo negatywnego podejścia. Czasy jego filmowej świetności minęły, ale wciąż snuł plany i myślał o kolejnych produkcjach. Tak, to produkcja w pełni po angielsku, nie ma opcji włączenia japońskiej ścieżki, ale w ogóle to nie przeszkadza. Czy są tutaj wady? Oczywiście, że są. Takie, które pojawiają się w całym cyklu serii o robotach — transformacje, które przeczą logice i skali, w jaką zmieniają się czasem roboty. To najpoważniejsza wada. Film też dosyć nagle się kończy. Niektórzy uważają, że producenci w pewnym momencie zauważyli, że już jada na oparach, jeśli chodzi o budżet, inni mówią, że byli już spóźnieni z produkcją. Trudno ocenić to po latach, bez jakiejś wnikliwej analizy wywiadów. Niemniej to film świetny, pełen akcji i na pewno dla tych, którzy właśnie pamiętają tę produkcję i zabawki sprzed lat. Tak, powrócił i to w kapitalnej wręcz jakości. Już samo wydanie na Blu-ray robi wrażenie, ale prawdziwą perełką jest płyta UHD i paleta barw czy dźwięków. To się pysznie ogląda — kolorystyka naprawdę jest przepiękna i podziwianie tej pełnej akcji przygody sprawia czysta przyjemność. Zdecydowanie polecam. Czas na detale, bo „tłumaczenia” opisywać nie będę.

Specyfika wydania:
Języki: angielski, hiszpański
Dźwięk: DTS-HD Master Audio 5.1 (angielski) i DTS-HD Master Audio 2.0 (angielski)
Rozdzielczość: Native 4K (2160p) (UHD) i 1080p (BD)
Format obrazu: 16:9
Region: free (UHD) i B (BD)
Napisy: angielskie, angielskie dla niesłyszących i hiszpańskie
Dyski: 1xUHD i 1xBD

Mamy tutaj bardzo ładne wydanie, które przypomina edycję Ghost in the Shell na płycie UHD. Z ta różnica, ze nie wrzucono steelbooka. Co ciekawe, istniało wydanie w metalowym pudełku (ciągle można je zdobyć), ale nie znalazło się w opakowaniu. Mamy tutaj usztywniany box, do którego włożono BD-case z płytami (film ba Blu-ray oraz płycie UHD), artbook, plakat oraz sześć pocztówek. Wszystko w klimacie tego filmu.

Okładka BD-casu, czyli śliczna i znana grafika. To też kopia wydania standardowego.

Tylna jej część.

Podgląd na płyty.

Czas na pierwszy dodatek, czyli artbook. Na trzydziestu stronach oglądamy znane grafiki promocyjne, z plakatów czy wizerunki i pierwsze projekty robotów. Bardzo przyjemny dodatek.

Tylna jego część.

Podgląd do środka.

Czas na kopertę z dodatkami.

Tylna jej część. Ładnie wygląda swoją drogą.

Rozkładany plakat zaprojektowany przez Matta Fergusona.

Po odwróceniu kolejny plakat. Bardzo ładny.

Na koniec zestaw sześciu pocztówek. Szkoda, ale część powtarza się z artbooka. Mimo wszystko cieszy. Pamiętam, że można było kupić w pakiecie jeszcze koszulkę. Zrezygnowałem, ale w sumie żałuję, bo była bardzo fajna. Biała z nadrukiem znanym z okładki BD-casu.
Podsumowanie: To już 20 lat, odkąd Autoboty i Decepticony przebudziły się i wznowiły swą niekończącą się wojnę. Z Cybertronu, rodzimej planety Transformerów, wylatuje statek, na którym znajdują się najwierniejsi kompani Optimusa. Zmierzają oni na Ziemię, do miasta Autobotów, jednak nagle zostają zaatakowani przez Decepticony, które zabijają załogę statku i pod przykrywką atakują siedzibę swoich wrogów. Optimus postanawia raz na zawsze rozprawić się z Megatronem i wyzywa go na ostateczny pojedynek. Atak Decepticonów zostaje odparty, jednak ginie przy tym Prime, a jego zacięty przeciwnik zostaje poważnie ranny. W tym samym czasie w stronę Cybertronu zmierza Unicron — wielki Transformer żywiący się planetami. Pokonać go może tylko nowy przywódca Autobotów, używając Matrycy Przywództwa. Tę jednak chce zdobyć Galvatron — sługa Unicrona… Kultowa animacja, która pamiętają i z nostalgią wspominają fani VHS, powraca po latach w bajecznej jakości UHD. Dajcie się jej porwać jeszcze raz, ponieważ pomimo upływu lat kilkunastu dalej bawi i wciąga bez reszty. Opisywane tutaj wydanie już nie jest dostępne, ale istnieje edycja na steelbooku (lub czajenie się na aukcjach). To tyle na dzisiaj, miłego.

[MANGA PL] KOLEKCJA LOVECRAFTA: W górach szaleństwa

Czas na najnowszy wpis, moi drodzy. Udało się go wrzucić zgodnie z planem, więc mogę sobie pogratulować. Chciałem to zrobić właśnie dzisiaj z kilku powodów. Po pierwsze dlatego, że w weekend za dużo ich nie było. Po drugie mam tutaj zaległe wpisy, które muszą się pojawić stosunkowo szybko, by mi się nie nawarstwiły tematy po festiwalu mangowym. Skoro już przy nim jesteśmy, to do dzisiaj można składać zamówienia przedpremierowe na pozycje tam debiutujące, jeśli chcecie zdobyć wielkie karty. Warto to przemyśleć lub chociaż zamówić i dalej myśleć, bo na zapłatę mamy tydzień. Analizujcie, dumajcie, oglądajcie filmiki na kanale Studia JG i podejmujcie decyzje. Czas na nowinki wydawnicze. Microids Records uruchomiło pre-ordery na: Nana – Best (Original Soundtrack) (1LP) i Dragon Ball Z – Best Collection (Original Soundtrack)(2LP). Natomiast od 22D Music dostaniemy Naruto (Symphonic Experience) (2LP). Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest manga W górach szaleństwa od Tanabe Gou z serii „Kolekcja Lovecrafta” od Studia JG. Tak, moi drodzy, dzisiaj ruszamy z czymś naprawdę nowiutkim, bo jeszcze nawet nie pojawiło się we wpisie na temat ostatnich zakupów. Specjalnie wrzucam ten wpis sprawnie, ponieważ na dniach będzie duża dawka nowości do opisania. Tak, festiwal za pasem, cieszy mnie to i denerwuje jednocześnie, ponieważ wiele fajnych nowości będzie miało tam premierę, ale z drugiej strony aktualne premiery są tak opóźniane, że w zeszłym tygodniu nic nam nie sprezentowali. Przemilczę ten fakt. Skupmy się na dzisiejszej nowości. Oficjalna premiera Wielkiej Kolekcji Lovecrafta odbyła się na Międzynarodowym Festiwalu Komiksu i Gier w Łodzi (7-8 października), gdzie gościł autor serii — Gou Tanabe! Można było zdobyć na tej imprezie jego autograf (naprawdę spory, swoją drogą). Pojawił się też w poniedziałek w Warszawie dla tych, którzy do Łodzi pojechać nie mogli. Wprawdzie nie zdobyłem tego podpisu, ale też nie jestem ich fanem — przynajmniej nie lubię ich mieć w książce/na płycie i tym podobnych miejscach, więc jakoś tam nie żałuje. Mimo wszystko bardzo bym chciał spotkać twarzą w twarz autora tego dzieła, więc tego akurat żałuję. Dzisiaj omawiana pozycja, czyli W górach szaleństwa, pojawia się w naszym kraju po raz drugi od Studia JG. Tym razem otrzymaliśmy wydanie zbiorcze, w powiększonym formacie i z innymi bajerami, o których zaraz opowiem. Wszystko to było związane z przybyciem autora do Polski i wydaniu „Kolekcji Lovecrafta”, czyli wznowieniu wcześniej wypuszczonych tytułów przez wydawnictwo we wspólnym stylu z najnowszym dziełem w naszym kraju. Postaram się odpowiedzieć na pytanie, które zadaje sobie wielu, czyli… Czy warto nabyć tę wersję, jeśli ma się stare wydanie? Chociaż nie będzie to dla mnie takie znowu proste, bo nie stałem przed takim dylematem. Czas na fabułę. Śledzimy losy wyprawy naukowej z uniwersytetu Miskatonic w Arkham, której celem są badania geologiczne bieguna południowego. W trakcie odwiertów jeden z naukowców znajduje ślady, które wskazują na obecność zaawansowanych form życia w okresie prekambryjskim. Wiedziony przeczuciem, że oto odkrył coś wyjątkowego, decyduje się na własną ekspedycję. Intuicja go nie zawodzi, dokonuje przełomowych odkryć – i wtedy właśnie kontakt z jego zespołem się urywa… Historia ta jest jednym z najbliższych klasycznemu horrorowi dzieł Lovecrafta – i nie bez kozery uchodzi za jego opus magnum. Mamy tu wszystkie charakterystyczne elementy twórczości tego pisarza: przedwieczną grozę i ludzką naukę w kontrze do niej, obcość i inność cywilizacji, która istniała na Ziemi przed człowiekiem, izolację w nieprzyjaznym środowisku oraz postępujące szaleństwo na skutek kontaktu z czymś, co wymyka się ludzkim kryteriom. Co więcej, autor nie bał się tu wprowadzić nieco więcej niż zwykle klasycznej makabry i gore. Lovecraft nie jest wdzięcznym autorem do adaptowania. Jego opowiadania, pisane najczęściej w pierwszej osobie, pozbawione dialogów, stawiające na opis, który uaktywnia wyobraźnię czytelnika, a nie przedstawia coś w detalach, wydają się sprawdzać wyłącznie w formie literackiej. Stąd też liczne niepowodzenia w próbach ich przekładania na język filmu czy komiksu. Tymczasem Gou Tanabe znowu pokazał swój kunszt. Za podstawę wziął fabułę historii – i przedstawił ją po swojemu, pozwalając bohaterom żyć. Dał im swobodnie rozmawiać, toczyć spory, gestykulować – słowem, cała historia nabrała nawet nieco większej dynamiki niż pierwowzór. Spora, cokolwiek by mówić, ingerencja w oryginał nie zakłóciła jednak w najmniejszym stopniu jego ducha. W górach szaleństwa mocno stawia na zderzenie cywilizacji ludzkiej z pustkowiami bieguna północnego. Autor mangi podkreślił to, prezentując wiele kadrów pozwalających podziwiać skute lodem i śniegiem obszary, nad którymi górują tytułowe góry. Co i rusz widzimy też przemierzające te śnieżne pustynie samoloty – cudowny wynalazek ludzki, jednak śmiesznie mały i kruchy w obliczu majestatu północy. Trzeba przyznać, że te kadry robią spore wrażenie, nie mniejsze niż treść oryginalnej powieści. Ale nie to było dla mnie największym zaskoczeniem. W dotychczasowych publikacjach Gou Tanabe raczej nie próbował przedstawiać ikonicznych istot ze świata mitologii Cthulhu, wybierając opowieści, w których obecność najbardziej znanych przedstawicieli przedwiecznego zła była namacalna, ale rzadko odczuwalna bezpośrednio. Tym razem jednak nie miał wyboru. Starsze Istoty, które obserwujemy w tej historii, to jedna z tych ras, z których przedstawieniem graficznym zawsze miałem problem. Widywałem sporo wersji, ale większość nie trafiała do mnie i kłóciła się z moją wizją. Tymczasem w tej mandze jest inaczej. Starsze Istoty są tu takie, jakie być powinny – wyglądają obco, dziwnie, ale i groźnie w swej odmienności. Nie zawaham się napisać, że to chyba najlepsza rysunkowa interpretacja tej rasy, jaką widziałem. Po prostu czapki z głów. Dalsza część (druga połowa) skupia się całkowicie na eksploracji miasta przedwiecznych, zaś bohaterowie poznają wyrytą na ścianach historię tej rasy oraz innych istot, które w minionych czasach odwiedziły naszą planetę. Jest to w twórczości Lovecrafta dość nietypowe, gdyż autor ten zwykle unikał dokładnych, szczegółowych opisów. Stawiał raczej na sugestie, półsłówka i niedomówienia, wychodząc ze słusznego skądinąd założenia, że wyobraźnia czytelnika sama świetnie dopowie resztę. Pisząc jednak W górach szaleństwa, poszedł w inną stronę, co Gou Tanabe oddał wiernie w swojej komiksowej adaptacji. Właśnie tutaj autor mangi mógł naprawdę zaszaleć. Jego rysunkowa wizja miasta przedwiecznych oszałamia detalami, a jednocześnie wydaje się wręcz doskonałym oddaniem tego, co Lovecraft miał na myśli. Wiem, nie każdy musi się ze mną zgodzić, jednak miałem okazję śledzić dyskusje na temat tej mangi i znakomita większość fanów twórczości Samotnika z Providence zgadzała się co do tego, że Tanabe stworzył rysunki, które najprawdopodobniej przypadłyby do gustu jego literackiemu idolowi. W wielu miejscach autor odkłada na bok konwencję komiksu i po prostu rysuje wielkie, często rozłożone na dwie strony panoramy, umieszczając gdzieś z boku tekst. Prawdę mówiąc, gdy zna się oryginał, to ten tekst mógłby nawet nie istnieć, bo Tanabe samym rysunkiem świetnie opowiada całą historię. Przyznaję, gdy czytałem ten tom, niejeden raz łapałem się na tym, że ten czy tamten kadr marzył mi się w postaci powiększonej grafiki do powieszenia na ścianie. Między pierwszym a drugą połową tej mangi jest pewna różnica – myślę, że celowa. Tam autor skupiał się na prezentacji rozległych pustkowi, gdzie dominowały góry i śnieg, stopniowo wprowadzając bardziej drobiazgowe rysunki w momentach, kiedy ludzie odkrywali pozostałości wielkich przedwiecznych. Tutaj, kiedy bohaterowie stają oko w oko z ogromem tego, co stworzyła pradawna rasa, Tanabe idzie już na całość. O ile w swoich poprzednich „lovecraftowskich” mangach nierzadko rysował mityczne istoty nieostro, pozostając wierny zasadzie nieopisania, tak w końcu lubianej przez H.P. Lovecrafta, tak tu pokazuje wszystko maksymalnie szczegółowo i realistycznie. Pasuje to do faktu, że wydarzenia obserwujemy już nie oczami przypadkowych widzów, ale naukowców [tanuki.pl]. Wydanie W górach szaleństwa jest faktycznie z górnej półki. Wydawnictwo naprawdę tutaj zaszalało, prezentując nam najprawdopodobniej… Nie no, wręcz na pewno, najlepiej wydaną mangę na naszym ryneczku. Pobili sami siebie na tym polu, bo już stare wydanie tej mangi było wysokich lotów. Przy pierwszych wydaniach część fanów narzekała na różne formaty kolejnych tomów kolekcji od autora i nieco ich inny styl jak serii. Wydawca poszedł naprzeciw i wydał pełną serię, która utrzymuje jeden styl. Są to wydania omnibusowe, czyli kompletne. Twarda oprawa, format powiększony do B5 (przy tych pięknych kadrach, gdzie prawie każdy nadaje się na plakat i chce się je podziwiać, zdecydowanie jest to dobry ruch), spójny styl okładek, oprawy zawierające mozaikę efektów: lakieru selektywnego, lakieru 3D, folii soft touch i srebrnej farby czy barwione brzegi z nadrukiem. To wszystko buduje wręcz kapitalny efekt końcowy, który się podziwia z nie lada przyjemnością. Niestety takie rarytasy kosztują i trzeba tutaj nadmienić, że manga należy do drogich. Tak, może i rekompensuje to efektem końcowym, ale trzeba spojrzeć prawdzie w oczy — to są wysokie koszta, na które nie każdy sobie pozwoli (a już na pewno, jeśli mowa o zakupieniu wszystkich trzech tomów). Mimo wszystko polecam to zrobić, bo wydanie to naprawdę wspaniałe, mangę można czytać wielokrotnie i jako kolekcjonerska perełka się niewątpliwie broni. Sam zakupiłem ją zaraz po zapowiedzi z kodem rabatowym od wydawcy. Czy warto ją nabyć, jeśli ma się stare wydanie? To trudne pytanie, szczególnie dla mnie, bo nie stałem przed takim dylematem. Postaram się na nie odpowiedzieć. Po pierwsze już teraz polecę najpierw zakupienie tego tomu, którego nigdy w naszym kraju wydanego nie było. Tam sprawa jest prosta, a można już ocenić poziom wydania. Druga sprawa to fakt, jakimi funduszami się dysponuje oraz naszym zachwytem nad tym tytułem. Jeśli pozbieracie te fakty i ocenicie na trzeźwo, myślę, że podejmiecie właściwą decyzję. Osobiście jestem bardzo zadowolony z efektu końcowego. Pod względem tłumaczenia czy edycji tekstu mamy tutaj pełną profeskę. Wprawdzie nie zdziwił mnie ten fakt jakoś mocno, ponieważ wykorzystano stare tłumaczenie, do którego zapewne jakieś pojedyncze literówki poprawiano po wydaniu — gdy je zgłosili uczynni fani. Czas na standardowy opis od wydawcy:
W 1930 r. amerykański Uniwersytet Miskatonic wysyła na Antarktydę ekspedycję naukową, która ma odkryć tajemnice skutego lodem kontynentu. Wkrótce grupa badaczy trafia na niezwykłe znalezisko, mogące być śladem po nieznanym pierwotnym organizmie. Coraz bardziej zatracając się w złowrogim krajobrazie, naukowcy odkrywają grozę, której początki sięgają niepamiętnych czasów… Przed Wami jedno z najsłynniejszych dzieł H. P. Lovecrafta, odsłaniające kolejne elementy mitologii Cthulhu.
Czas na opis detali.

Specyfika wydania:
Liczba stron: 624
Format: B5 (18,4cm x25,6cm)
Oprawa: twarda

Manga została wydana w formacie powiększonym B5 i twardej oprawie. Nie było innej opcji jego zakupu, ponieważ od samego początku był to tytuł traktowany jako specjalny i dla starszego odbiorcy, który dysponuje większymi zasobami gotówki. Dodatkowo bardzo obszerny, bo to wydanie omnibusowe *ale Triguna długością nie pobili), oprawa zawiera mozaikę efektów: lakieru selektywnego, lakieru 3D, folii soft touch i srebrnej farby czy barwione brzegi z nadrukiem. W formie dodatku do zamówień przedpremierowych wydawca dołączył dwie wielkie grafiki dwustronne. Kolejny pyszny element tego wydawnictwa.

Podgląd na barwiony brzeg i wizualna ocena grubości.

Podgląd na strony kolorowe. Bardziej barwione, ale co mi tam.

Podgląd właściwej części, czyli czarno białe strony mangi. Przepiękna kreska, tyle powiem. Można się właściwie każdym kadrem zachwycać, coś pięknego. Większy format pozwala to jeszcze lepiej docenić.

Jeszcze jedna fotka, tym razem wspomniane wielkie kadry na dwie strony. Nawiasem mówiąc, na samym końcu są wrzucone oryginalne okładki od czterotomowego wydania tej pozycji, więc nie tracimy ich. Kolejny plus dla wydawcy.

Podgląd na wspomniane dodatki, czyli karty z grafikami na dużym formacie. Świetny dodatek.

Tylna ich część.
Podsumowanie: Piękne wydanie kolekcjonerskie. Rozmiar B5. Okładka bardzo twarda, lśniąca, z wypukłościami (krople wody, gałązki, tytuł, autor). Okładka również nie jest cała czarna — ma piękny, delikatny wzór macek. Jakość wydruku też bardzo dobra, często obrazy są na całe 2 strony z małym marginesem. Wzór czarno-szarych macek również pojawia się na brzegach kartek książki przy jej całkowitym zamknięciu. Mangowa adaptacja jednej z bardziej znanych historii z uniwersum stworzonego przez H. P. Lovecrafta. Jego książki wydał w naszym kraju Vesper, a komiksową wersję w wersji deluxe Studio JG. Przepiękne wydanie, które jest drogie, a nawet bardzo, ale warte swojej ceny. To tyle na dzisiaj, miłego.

[ANIME BD] Evangelion: 1.11 You Are [Not] Alone

Czas na najnowszy wpis, moi drodzy. Z góry przepraszam za spóźnienie, ale musiałem wczoraj wykorzystać pogodę na ostatnie porządki. Udało się, więc wracam do was i mojego miejsca z wypocinami, że tak to ujmę. Musiałem też wczoraj trochę zaktualizować parę sekcji, więc to nie tak, że sobie folgowałem na całego. W każdym razie lecimy ze stałymi elementami. Nic do mnie dotarło od ostatniego razu i o dziwo, na razie tak zostanie, bo paczki mi wstrzymują z opóźnień mi nieznanych i nie wiem, kiedy rusza. Jedna paczka z UK tylko ma zostać wysłana pod koniec tygodnia czy tam października, bo na jedno wychodzi. Są tam ostatnie importowane z RS dla mnie przedmioty. Czas na nowinki. Discotec podczas ostatniego streamu zapowiedział (na razie bez dat premier, bo to potwierdzone licencje, które już są powoli kodowane itd.) następujących serii: Lovely Complex (BD), (BD), Magical Girl Lyrical Nanoha TV series 1 (BD), Hand Maid May (BD), Dual! Parallel Trouble Adventure (SD-BD), Lupin III: Sweet Lost Night (BD), Belladonna of Sadness (UHD), Kurokami The Animation (BD), Fist of the North Star: The Legend of Kenshirô (BD), Puss ‚N Boots Travels Around The World (BD), Futakoi (BD), Chie the Brat TV series 1 (BD), Rainbow – Nisha Rokubō no Shichinin (BD) i IGPX (BD). Parę naprawdę fajnych pozycji się tutaj znalazło, gdzie Nanoha mocno mnie ucieszyła. Belladonna of Sadness co ciekawe ma mieć HDR w przeciwieństwie do wydania Anime Ltd, co ma się wiązać z lepszą jakością obrazu. Czekam. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest film „Evangelion: 1.11 You Are [Not] Alone” w edycji standardowej od Anime Gate. Tak, moi drodzy, dzisiaj padło na ten tytuł. Jakiś czas temu zdałem sobie sprawę, że mam ten filmu w edycjach kilku, ale recenzji nawet jednej wam nie opracowałem, moi drodzy. Na początek parę ciekawostek. Po pierwsze jest to najczęściej kupowany przeze mnie film ze wszystkich anime, jakie mam. Tak, to nie żart. Ładnych parę lat temu (nawet trudno mi to policzyć, ale więcej niż dziesięć… chyba dwanaście?), postanowiłem sobie kupić jakieś pierwsze animacje na nośnikach fizycznych. Wtedy to ku mojemu zaskoczeniu zobaczyłem swoistą nowość, czyli dzisiaj omawiany film. Nabyłem go w tamtym czasie na płycie DVD. Jakiś czas później była edycja kolekcjonerska, którą potem sprzedałem, by po latach ponownie nabyć, o czym kiedyś wspominałem, a w międzyczasie pojawiły się inne edycje. Jeśli ktoś twierdzi, że dziesięć lat to niedługi okres czasu, to jest w cholernym błędzie, bo wystarczy spojrzeć na mój blog z kolekcją, która była składana w ciągu tylu lat. Tak, to nie żart. Więcej wspominek niebawem, bo mam zamiar wrzucić specjalny wpis, który nie miał tu nigdy miejsca, a powinien. Wróćmy do filmu. Wiem, że zdecydowana większość go zna mniej lub bardziej, ale przypomnijmy go nieco. „Evangelion: 1.0 You Are [Not] Alone” jest pierwszym z czterech filmów kinowych, które powstały pod szyldem projektu Rebuild of Evangelion. W porównaniu do serii telewizyjnej, „You Are [Not] Alone” obejmuje mniej więcej wydarzenia, które rozgrywały się w odcinkach 1­6. Czyli Shinji przybywa do Tokio 3, obserwuje walkę sił Narodów Zjednoczonych z aniołem, zostaje przywieziony przez Misato do NERV‑u, spotka swojego kochającego ojca, włazi do Evy i tak dalej – czyli spotkanie z Rei, aklimatyzacja w nowej szkole oraz uroki mieszkania pod jednym dachem z Misato. Z pewnością najciekawsze jest to, że już w tym filmie pod sam koniec pojawia się ulubieniec lwiej części żeńskiego fandomu Neon Genesis Evangelion – Kaworu Nagisa. Generalnie film, zgodnie z tytułem, koncentruje się bardzo mocno na naszym bohaterze (choć to słowo do Shinjiego pasuje jak pięść do nosa), prezentując go na tle nowego otoczenia. Świat i ludzi poznajemy jego oczami. Zmiany? Ano jakieś tam zmiany jednak są. Poza wzmiankowanym pojawieniem się Kaworu, pokręcono trochę sprawy z aniołami. Shiniji jako pierwszego widzi aniołka numer cztery, podczas gdy w starej wersji był to trzeci anioł. Jeszcze w kwestiach angelistycznych – walka z piątym aniołem została „napisana” zupełnie od nowa. Nie podejmuję się oceniać czy lepiej, czy gorzej. Pierwszą walkę Shinjiego obserwujemy na żywo (w serii telewizyjnej była ona pokazana we wspomnieniach). Zachowano ponadto większość oryginalnych seiyuu, więc fani Megumi Hayashibary mogą spać spokojnie. Praktycznie żadnym zmianom nie uległy dialogi. Podobnie rzecz się ma z większością scen oraz kluczowych wydarzeń. Na dobrą sprawę całe odcinki przeniesiono bez jakichkolwiek ingerencji – dopiero gdy na scenie pojawia się Rei i historia z nią związana, można odczuć, iż poprzednio coś chyba jednak było inaczej. Resztę zmian zauważą zapewne tylko ci, którzy znają całą serię na pamięć i potrafią z głowy opowiedzieć każdy odcinek, scena po scenie. Zmiany to także (i przede wszystkim) oprawa graficzna. Tak, moi drodzy, ci spośród was, którzy z lubością oglądają stare anime pozbawione trójwymiarowej grafiki komputerowej, mogą spokojnie skreślić nowy Evangelion z listy „must see”: CG jest tu dość mocno obecne. Uczciwie przyznajmy, że ta grafika komputerowa jest dość dobrej jakości i młodszym fanom nie powinna przeszkadzać. Projekty postaci są generalnie takie same, choć to i tamto podrasowano (może to tylko moje złudzenie, ale nowy Gendo wygląda na jeszcze bardziej szalonego niż oryginał). Sceny rozgrywające się w ciemności są wyraźniejsze. I to na dobrą sprawę znowu wszystko – jest pewien postęp, ale o rewolucji nie ma mowy. Pewnym zmianom uległa (wiem, to brzmi groźnie) ścieżka dźwiękowa. Nie ma już Zankoku na Tenshi no Thesis – zamiast tego możemy usłyszeć nowy, skądinąd udany temat Beautiful World w wykonaniu Hikaru Utady oraz nową wersję starego dobrego Fly Me to the Moon [tanuki.pl]. Pewnie część osób powyższy opis uzna za mało zachęcający lub wręcz skreślający seans. Moim zdaniem ro byłby błąd z kilku powodów. Po pierwsze to Evangelion, kapitalna seria, która dzieli i łączy fanów od zawsze i którą oglądali wszyscy. Po drugie już znamy cały rebuild i wiemy, że się skończył (oraz w jaki sposób). Należę do osób, którym końcowo się spodobała nowa wizja, mimo że wolę starą. Niemniej coś nowego w moim przekonaniu było ciekawym rozwiązaniem. Zaraz, zaraz, czyli nie lubię pierwszej części, bo prawie nic nie zmieniała? Tu dochodzimy do sedna, w którym stwierdzam, że jest świetna, bo właśnie te różnice były minimalne. Wiem, nic tu nowego prawie nie ma, ale z drugiej strony nie popsuli tej wizji. Więc jestem rozdarty trochę w tych rozważaniach, bo obie wersje (stworzenie poprawionej lub pójście w coś nowego) mi odpowiadały. W każdym razie filmy na pewno nie są skierowane do osób, które chcą pominąć serial — to inna historia, która, co ciekawe, wiąże się z serialem. Polecam oba twory i oglądanie ich według dat powstawania. Pod względem technicznym wydanie prezentuje się nad wyraz dobrze, gdy go porównujemy z polskim odpowiednikiem na DVD. Obraz jest ładny, czysty, ale barwy nie aż tak mocno nasycone. Przed laty bardzo mi się podobało, bo nie miałem porównania do czegoś innego, lepszego, że tak ujmę. To się potem zmieniło. Poruszę ten aspekt szerzej przy opisie wydania Anime Ltd. Na razie tylko napiszę, że to wydanie jest godne polecenia dla osób, które cenią sobie polskie napisy dostępne na płycie. Obydwie ścieżki językowe – oryginalna japońska i polska lektorska – zapisane zostały w systemie 5.1, trudno jednak wypowiedzieć mi się na temat wykorzystania dźwięku przestrzennego w polskim wydaniu, ponieważ standardowo oglądałem film na dwóch głośnikach. Zastrzeżenia można mieć do lektora, który nie radzi sobie z wymową niektórych japońskich nazw i imion (Ritsuko i Kensuke wymawiane tak, jak się pisze, zamiast „ritsko” i „kenske”), od czasu do czasu nie nadąża też z czytaniem skryptu. Osobiście mam zastrzeżenia do polskiej wymowy skrótowców „AT” i „LCL”, które moim zdaniem powinny być wymawiane z angielska, lektor jednak wymawia je jako „a­‑te” i „el‑ce‑el”. Wersja z napisami różni się od lektorskiej – sprawia wrażenie niedbałej, szwankuje podział linii, stosowanie kursywy, miejscami (głównie w momentach, gdy „z offu” słychać komentarze dotyczące poczynionych przygotowań do walki) tekst jest zbyt długi, więc nie można nadążyć z jego przeczytaniem. Wiele zdań sprawia wrażenie sztucznych (przykładowo „Dlaczego ja tutaj jestem?”), zdarzają się mniejsze potknięcia językowe (naprzemienne „kurcze” i „kurczę”, „mój Renault” zamiast „mój renault”), niekonsekwencja w zapisie („pole AT” i „Pole AT”, „Tokyo­‑3” i „Tokio­‑3”) oraz drobne błędy merytoryczne (np. Maya stwierdzająca, że „jest zaskoczony” czy ochrzczenie jednostki 00 mianem jednostki 02). Nie przypadła mi również do gustu rzeczownikowa odmiana słów „plug” i „plug suit”. Czas na detale techniczne.

Specyfika wydania:
Języki: japoński, polski
Dźwięk: DTS HD Master Audio 2.0 (japoński) i Dolby Digital 5.1 (polski i japoński)
Rozdzielczość: 1080p HD
Format obrazu: 16:9 (1,78:1)
Region: B
Napisy: polskie
Dyski: 1xBD

Mamy tutaj standardowe wydanie, więc nie oczekujemy niczego nietypowego i tak też jest w ostatecznym rozrachunku. Ładna okładka w pudełku typu BD-case z płytą w środku. Zapomniałbym, od wewnętrznej strony (czyli tam, gdzie jest dysk) znajdziemy minisłowniczek jakiś trudniejszych terminów dla nowych fanów. Zawsze to pewnego rodzaju miły gest, nawet jeśli niewielki.

Podgląd na płytę z filmem i słowniczek.
Podsumowanie: Czy kolejne podejście do klasycznego cyklu było potrzebne? Na to pytanie odpowiedzi i zażartych dyskusji będzie pewnie prawie tyle samo, co o wielopoziomowym analizowaniu klasycznego serialu. Po tych kilkunastu latach cykl został finalnie i nareszcie zakończony. Na niektóre z części naprawdę długo się czekało, a już szczególnie na finał tej opowieści. Wynik końcowy był w moim przekonaniu satysfakcjonujący, dlatego już teraz z pełną mocą polecam. Postaram się w jakiejś tam niekoniecznie odległej przyszłości opisać wam resztę części tej historii. Dzisiaj omawiana edycja jest niezwykle trudna do zdobycia i tylko z drugiej ręki, która często słono sobie za nią liczy. Pozostają edycje zagraniczne (bo na pakiet kompletny na razie chyba nie ma co liczyć). To tyle na dzisiaj, miłego.

[KICKSTARTER] VenusBlood HOLLOW Fandiscs English Localisation Project

Czas na najnowszy wpis, moi drodzy. Tym razem bez większych opóźnień, jak w sumie zapowiadałem. Wymagała tego w sumie natura tego wpisu, jeśli mogę to tak ująć. Zaraz wszystko będzie jasne. Ostatnio nie wspomniałem, ale stworzyłem sobie konto na sklepie CR. Nie chcieli mojego przenieść, bo utworzyłem je z adresem spoza USA. Mój dodatkowy adres ustawiony na USA nie miał znaczenia, i tak nie przenieśli. Dziwne to rozwiązanie i wkurzające, ale „łaski bez”, jak to mówią. Czas na zapowiedzi wydawnicze. Sentai uruchomiło pre-ordery na: Is It Wrong To Try And Pick Up Girls In A Dungeon? Season 4 Part 2 (BD i brak wzmianki o limitowanej edycji, wielkie rozczarowanie), Tsurune The Movie (BD), The Tunnel To Summer, The Exit Of Goodbyes (BD), Love Flops (BD), Rahxephon (BD, wznowienie z nową okładką) i Giant Beasts Of Ars (BD). Danmachi to największe rozczarowanie — chodzi mi o brak limitowanej edycji. Przy części pierwszej tego sezonu wszyscy byli pewnie, że pojawi się wraz z kontynuacją, ale tak się nie stało. Zaskoczeniem jest film Tsurune, który nie został pominięty, mimo że oczekiwano go przed wydaniem sezonu 2 (lub razem z nim). Rahxephon zadziwiło wszystkich, bo poprzednie wydane ciągle jest w obiegu. Chyba ze względu na nową okładkę się pojawi, bo innych pomysłów nie mam. Love Flops mnie cieszy, bo seria to zdecydowanie lepsza, niż początkowo się wydawało. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest Kickstarter dla visual novel VenusBlood HOLLOW Fandiscs od Ninetail. Tak jak wspominałem ostatnim razem, dzisiaj wpis nieco innego typu. Pojawiła się ku temu okazja, ponieważ ruszyła akcja dotycząca ufundowania tego projektu. Jeśli nie wszyscy pamiętają, Ninetail wydaje dla nas kolejne części tej niezwykle rozległej sagi. Pewnie początkowo nie wiedzieli, jak dobrze się będzie sprzedawać, a tytuł to raczej obszerny tekstowo pod względem tłumaczenia (nawet jak na visaul novel), więc wybrano platformę Kickstarter do tego dzieła. Kolejne części już były najzwyczajniej w świecie pójściem za ciosem. Dlatego już najzwyczajniej w świecie spodziewam się kolejnych odsłon i nie są dla mnie zaskoczeniem. Dzisiaj ruszyła akcja ufundowania kolejnej cegiełki, ale skupia się raczej na cyfrowych aspektach. Wydawca wprawdzie oferuje jakieś fizyczne elementy, ale są niejako dodatkiem, niż faktycznym kontentem. Dla każdego, kto nie jest zaznajomiony, fan diski są w zasadzie czymś w rodzaju dodatkowej zawartości DLC. Pomyślcie o tym jak o samodzielnych DLC zawierającym krótkie historie po zakończeniu gry dla konkretnych bohaterek z wersji podstawowej. W związku z tym w tych grach (w zależności jak się pokierowało fabułą) brakuje elementów rozgrywki SRPG z gier podstawowych i są one przeznaczone dla tych, którzy chcą więcej historii i romantycznych scen z konkretnymi bohaterkami. Ale może nie tak romantyczne, jeśli szukasz głównie Dark Chronicles FD. W sumie istnieją 3 Fandiski związane z VenusBlood HOLLOW i są one następujące: Bride of Karmic Flame — Po wojnie z Helvetią Leonhardt z sukcesem zjednoczył krainę pod swoim sztandarem i spędza czas w Archlond ze swoją całkowicie przebudzoną „oblubienicą”, Julią von Archlond. Jednak nie zachowuje się już jak dumny smok, zamiast tego spadła do poziomu niechlujnego kota domowego, spędzając każdą chwilę na gonieniu za mężem, szukając jego uwagi. Mając już dość jej obecnego stanu, Leonhardt zaczyna obmyślać plan, jak zdjąć ją z pleców, formą „reedukacji”, jeśli można tak powiedzieć, a kto lepiej może mu pomóc w tym planie niż ukochana młodsza siostra Julii , Liese. Nastepne DLC to The Dragon Songstress — Po pokonaniu Władcy Ciemnego Boga, Liese wróciła do Archlondu, aby pomóc swojej siostrze Julii w jej rewitalizacji. Leonhardt, który przebywał w Archlondzie jako generał ich armii, pozornie znudzony życiem małżeńskim, postanowił zadzierać ze swoją czystą i niewinną żoną Liese, wykorzystując moc Klatki Dusz. Liese, niewinna Smocza Pieśniarka, która przetrwała wojnę na Helvetii nieskazitelna i nieskażona Klatką Duszy Leona… Ale z Klatki Duszy nie można uciec na długo – jeśli Leon by chciał – jako nieznane, uroczo zdeprawowane doświadczenie czeka niczego niepodejrzewającej nowożeńców Smoczej Pieśniarki, zaaranżowanej przez nikogo innego jak jej ukochanego męża. Ostatnie DLC to The Fallen Dragon Sisters — Doprowadzona do szaleństwa eksperymentami Leonhardta z Klatki Dusz, Julia von Archlond nie mogła już funkcjonować jako przywódczyni Archlondu, a pozycje Skrzydlatych i Bezskrzydłych w Archlondzie zostały odwrócone z dnia na dzień, powodując chaos w kraju. Była władczyni Julia i jej siostra Liese nie były zwolnione z nowej polityki w Archlondzie i dlatego, wraz z innymi skrzydlatymi kobietami, co wieczór zmuszane były do pracy w pewnych „cienistych zakładach”. Straciwszy zasadniczo swoje prawa człowieka (skrzydlate), traktuje się je jak narzędzia, zabawki, którymi można się bawić, dopóki nie zostaną zniszczone, a następnie wyrzucone na pobocze. A jednak, patrząc na ich ekstatyczne miny, gdy są poniżani i oczerniani, można by niemal pomyśleć, że cieszą się obecnymi okolicznościami… Tak to wygląda. Pomijając te DLC, które otrzymamy w wersji cyfrowej, można uzyskać podkładki pod mysz, grafiki czy dakimury. Poza ufundowaniem samego tłumaczenia i wydania dodatków mamy osiągnięcie dotyczące miniksiążeczki ze zbiorem grafik i projektów postaci, ale tylko w wersji cyfrowej. Sam tytuł oraz akcję polecam, ale można też dokupić sobie wszystko nieco później, chyba że będzie problem z uzyskaniem wymaganej kwoty, ale raczej się o to nie boję.

Sponsorujemy tutaj.
Podsumowanie: Kolejna cegiełka z uniwersum VenusBlood, a konkretniej zbiór dodatkowych opowieści od HOLLOW nazwanych szumnie jako Fandiscs. Dodatkowe historie trzymają poziom oryginału, nawet jeśli są bardziej uzupełnieniem dla fanów spragnionych otrzymania czegoś więcej. Akcja skupia się na cyfrowych dodatkach, a fizyczne są bardziej uzupełnieniem, dodatkową możliwością ich sprzedania i pozyskania dodatkowych środków. To tyle na dzisiaj, miłego.

[MANGA PL] Sukkub pomaga, gdy potencja spada

Z lekkim opóźnieniem ruszamy z kolejnym wpisem. Wiem, że patrząc po dacie, wszystko się zgadza, ale tak naprawdę pojawił się dzień później. Z uwagi na kolejny nagiąłem lekko fakty. No tylko lekko, bez strachu. W każdym razie pogoda dalej jest nie za ciekawa, ale przyszły tydzień zapowiada się lepiej. Kolejny wpis będzie nieco innego typu, a potem już „wracamy” do normalnych. RightStuf już prawie stało się historią, bo od 25 października zamykają starą witrynę na dobre i przenoszą konta użytkowników, listy zakupów itd. Wszystko byłoby fajnie, ale tylko osób z USA. Tak, resztę świata „trochę” zaniedbali. Wysyłka międzynarodowa na sklepie CR nie obejmuje filmów, muzyki itd., stad taka zagrywka. Może się to kiedyś zmieni, ale na razie nie ma takich informacji. Fani z całego globu są „lekko” niezadowoleni. Wprawdzie dla mnie wysyłki były zbyt wysokie i wszystko słałem do skrytek, ale kupowałem na sklepach sprowadzających z RS, a te też zostały tą zagrywką zglebione. Zobaczymy, jak się to dalej potoczy, ale chyba będzie trzeba wszystko słać do skrytki lub kupować wydania UK. Czas na stałe elementy. Paczka z UK dotarła i cieszy oczy oraz serce. Studio JG wszem wobec ogłaszają swój festiwal jesienny, który będzie na początku listopada. Wszystko fajnie, ale normalne tytuły znowu się opóźniają i to znacznie. Zapowiedzi od Crunchyroll: Ningen Fushin Adventurers Who Dont Believe in Humanity Will Save the World (BD), One Piece – Season 13 Voyage 4 (BD/DVD), The Quintessential Quintuplets Movie (BD), Bocchi the Rock! (BD), By the Grace of the Gods (BD) i The Case Study of Vanitas (BD). Piecioraczki i Bocchi the Rock! na pewno sobie wezmę, bez dwóch zdań. Reszta zapowiedzi następnym razem. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest manga Hisa Ibarame, a mowa o Sukkub pomaga, gdy potencja spada od wydawnictwa Akuma. Tak, moi drodzy, postanowiłem opisać ten tytuł. Niedawno wspominałem, że chce wrzucać opisy najnowszych mang na rynku, a przynajmniej premierowych tytułów, by coś było na temat wielu pozycji, więc trzeba realizować to postanowienie. Co? A co w tym dziwnego, że sięgnąłem po coś od Akumy? W sumie racja, jeszcze nic od nich nie opisywałem, pomijając edytowany wpis na temat Tayu Tayu (pierwotnie był pisany na temat wersji od Yumegari, ale bardzo lubię tę mangę i kupiłem wersje Akumy). W każdym razie dzisiaj padło na tę pozycję. Jest to manga spod znaku +18, ale bardziej w stylu, który sobie cenię. Mianowicie jestem fanem hentai z fabułą. Wiem, jak to brzmi i już słyszę jakieś podśmiechujki, ale od razu wytłumaczę się z tego stwierdzenia. Preferuję te dłuższe historie, gdzie wiadome sceny są poprzeplatane jakąś historią od kilkustronicowych „skeczy”, gdzie jest pretekst i od razu przejście do sedna. To nie tak, że tak z miejsca skreślam, bo bym tu was na ściemniał, ale preferuję takie rozwiązania i zawsze u mnie jakoś punktują. Sukkub pomaga, gdy potencja spada od wydawnictwa Akuma jest takim tytułem. Swoją drogą przypomina mi (o dziwo, śmiech) jednotomówkę od Waneko o tytule… Sukkub i jej ciężka praca w korpo. Zaraz zobaczycie, dlaczego tak twierdze. Historia skupia się na Meri, młodej sukkubicy, która schodzi do świata ludzi, żeby zaliczyć swoje zadanie na egzamin dyplomowy. Jak się okazuje, a przynajmniej tak ukazuje to ta manga, trzeba się wykazać. Musi zdobyć cenne „męskie soki” od wybranego dla niej mężczyzny (w drodze losowania). Dziewczyna jest ambitna i chce uzyskać najlepszy wynik, jednak istnieje tyci problem… Jej cel, Masayuki, nie tylko jest ospały i flegmatyczny, ale ma też zaburzenie erekcji! Meri nie ma jednak zamiaru się poddać i nic nie w stanie jej powstrzymać! „Mały Masayuki” musi stanąć na wysokości zdania, by mogła zdobyć najlepszy wynik! Dlaczego tak jej na tym zależy? Powodów jest kilka. Od ambicji począwszy, przechodząc przez śmiały plan udowodnienia czegoś w świecie, z którego pochodzi (gdzie rodowód mocno definiuje umiejętności według wielu) po… No, to już się dowiecie sami. Dodajmy, że dla Meri nasz ospały i wykończony chłopak nie jest obojętny po pewnym czasie, a on sam oczywiście w pewnym momencie też ulega dziewczynie. Jednak czas goni, bo limit na wykonanie zadania jest ustawiony, zegar tyka, a miłość kwitnie. W każdym razie mamy tutaj zgrabną historię, która jest pełna miłosnych aktów, a przy tym zgrabnego scenariusza. Dodajmy do tego śliczną kreskę — niejako wyznacznik tego typu tytułów z wiadomego powodu i otrzymujemy naprawdę przyjemną pozycję. Sama Meri na stronach mangi wygląda często dużo lepiej niż na obwolucie, co mnie niejako zdziwiło w pozytywnym tego słowa znaczeniu. Pod względem tłumaczenia, edycji tekstu czy czcionki jest naprawdę okej. Chyba jedną literówkę widziałem, ale całościowo świetnie się to czyta. Czas na opis ze strony wydawcy i opis warstwy fizycznej:
Meri to młoda sukkubica, która schodzi do świata ludzi, żeby zaliczyć swoje zadanie na egzamin dyplomowy. Musi zdobyć cenne „męskie soki” od wybranego dla niej mężczyzny. Dziewczyna jest ambitna i chce uzyskać najlepszy wynik, jednak istnieje tyci problem… Jej cel, Masayuki, nie tylko jest ospały i flegmatyczny, ale ma też zaburzenie erekcji! Meri nie ma jednak zamiaru się poddać i nic nie w stanie jej powstrzymać! „Mały Masayuki” musi stanąć na wysokości zdania, by mogła zdobyć najlepszy wynik!
Czas na detale.

Specyfika wydania:
Liczba stron: 224
Format: B5 (19,5cm x 14,0cm)
Oprawa: miękka, obwoluta

Manga została wydana w naszym kraju tylko w edycji standardowej, więc nie mamy dylematu nad tym, którą wersję wybrać. Została wydana w formacie B5, czy takim standardowym dla tego wydawnictwa. W związku z tym, że kupowałem ją przedpremierowo (jak to brzmi), załapałem się na dwa dodatki. Są to kolejno — magnes oraz zakładka. Drugi z wymienionych dodatków jest właściwie standardem u tego wydawnictwa. Bardzo przyjemnie w każdym razie.

Podgląd na strony czarno-białe, czyli właściwa część komiksu. Jak wspominałem wcześniej, bardzo przyjemna kreska.

Podgląd na dodatki. Magnes i zakładka. Wprawdzie kopie z obwoluty, ale śliczne.

Tylna jej część, a magnes już zostawiłem.
Podsumowanie: Najnowsza pozycja w naszym kraju od Akumy i Hisa Ibarame. Kojarzymy to nazwisko z „Czyż nie jestem najgorszy?” i słusznie. Najnowsze dzieło skupia się na ambitnej i młodej sukkubicy, która w ramach egzaminu stara się „okiełznać” nieco ospałego osobnika płci męskiej, w ramach egzaminu. Jej walory wszelakie na początku (o dziwo, bo Meri jest przecież śliczna) nie oszałamiają wybranego w trakcie losowania, ale nasza sukkubica się nie poddaje i próbuje różnych rozwiązań, by pobudzić chłopaka. Przyjemna historia, śliczna kreska i sceny, których oczekujemy po mandze spod znaku +18. Do zamówień przedpremierowych były też fajne dodatki, ale chyba wydawnictwo je czasem potem dalej dodaje, bo ma ich nadliczbowe ilości. To tyle na dzisiaj, miłego.

[ANIME BD] Is It Wrong to Try to Pick Up Girls in a Dungeon? Arrow of the Orion Movie

Ruszamy z nowym wpisem, moi drodzy. Miał się pojawić jeszcze wczoraj, ale były wybory, coś tam oglądałem i najzwyczajniej w świecie zabrałem się za to za późno. Nie ma w tym w sumie złego, bo ląduje raptem jeden dzień później. Wybaczycie? Wiedziałem. Cicho tam. W każdym razie pogoda nam się mocno psuje, a ja zaszywam się w domku ze swoimi skarbami. Czas na standardowe elementy wstępu, czyli nowinki. Paczka z UK już w drodze do mojego domu i wszystko wskazuje na to, że będzie jutro. Super. Na razie to będzie tyle w tym tygodniu, ale liczymy, że chociaż jakieś mangi do mnie dotrą. Powinni mi wprawdzie wysłać ze dwie inne paczki, ale się ociągają. Pamiętacie Kickstarter od VenusBlood GAIA? Ruszy 19 października od Fandiscu od tego tytułu. Spodziewam się tylko wersji digital, bo tak już raz zrobili. Pamiętacie zapowiadany przeze mnie box „Cowboy Bebop LP-Box” na 11 winylach? Dostanie przepiękne pudełko. W sumie się spodziewałem, ale jednak jest super. Pojawił się tez na Amazonie, ale na razie opcji wysyłki międzynarodowej. Czuwamy. Akira pojawi się w polskich kinach 15 grudnia. Tak, ten klasyczny. Na razie w sieci Multikina, ale liczę na Cinema City. Czas na część główną.
Dzisiejszym gościem honorowym jest film Is It Wrong to Try to Pick Up Girls in a Dungeon? Arrow of the Orion Movie od Sentai. Tak, moi drodzy, dzisiaj padło na ten tytuł. Miałem już wam opisywać drugi sezon (oficjalny, a nie spin off) tej pozycji, gdy zdałem sobie sprawę, że przed tym powinien pojawić się opis kinówki, byśmy zachowali chronologię wydarzeń, stąd też dzisiejsza recenzja. Jest to też jedyna pozycja z tego uniwersum, która nie doczekała się nawet nieco specjalnej wersji. Jest to o tyle dziwne i szokujące zarazem, bo nawet odcinek OAV otrzymał coś ekstra. Ciekawe, czemu tak się stało. Tego się już pewnie nie dowiemy, ale ważne, że jest i możemy go zobaczyć. Graficznie tez przypomina resztę odsłon, więc chociaż tutaj wydawca stanął na wysokości zadania. Może najpierw trochę o fabule oraz ocenie, czy jest to wartościowy dodatek do tego uniwersum. Daleko od miasta Orario, złośliwy potwór postanowił zniszczyć ludzkość. Bogini Artemida przybyła do miasta Orario w poszukiwaniu bohatera, który pokona niebezpieczeństwo i ochroni wszystkich. Z pomocą Hermesa podejmuje wyzwanie, w którym to godny poszukiwacz przygód musi wyciągnąć włócznię ze skały. Tylko ci, których broń uzna za czystego serca, będą mogli ją władać i tak się składa, że ​​wybranym poszukiwaczem przygód został Bell Cranel z Hestii Familii. Szok? Raczej nie. Jak się okazuje, Hestia i Artemida były kiedyś przyjaciółmi w niebie, a ona nie może się doczekać ponownego spotkania. Bell nigdy nie odrzuciłby przyjaciółki swojej bogini i zgadza się podjąć misję upolowania potężnego potwora. Z członkami Familii, Welfem i Lili u boku, nasz bohater wyrusza wraz z Hermesem, Hestią i Artemidą, aby stawić czoła jednemu z najcięższych wyzwań w jego dotychczasowej historii. Fani DanMachi będą zaznajomieni z faktem, że większość serii rozgrywa się w Lochach pod Orario, ale Arrow of the Orion raz jest osadzony całkowicie nad ziemią. Podobnie rzadko zdarza się opuszczenie Orario, więc jest to rzadka uczta i szansa, aby zobaczyć więcej świata. Podczas podróży do celu Hestia ponownie zaczyna nawiązywać więź z Artemidą, ale staje się wobec niej nieufna, gdy zdaje sobie sprawę, że nie wszystko jest takie, jakim się wydaje. Artemida, którą znała, różni się od tej, którą teraz miała przed sobą i nawet po zapewnieniu Hermesa, że ​​wszystko jest w porządku, nasza bogini zastanawia się, z czym Bell i spółka będą musieli się zmierzyć na końcu swojej podróży. „Strzała Oriona” szybko stała się jedną z moich ulubionych historii w uniwersum DanMachi. Nie tylko miło jest spędzać więcej czasu z bogami i boginią, ale nie przebywanie w lochach znacząco zmienia niebezpieczeństwa, na jakie naraża się nasza obsada. Ale co więcej, uważam, że film fantastycznie porusza wszystkie kwestie, które kocham w serialu. Są tu błyskotliwe bitwy, szczery rozwój postaci i sceny komediowe, które sprawią, że wybuchniesz śmiechem. Historię filmu napisał autor Fujino Omori, co ogólnie przemawia za i przeciw filmowi. Omori piszący fabułę gwarantuje, że będzie ona równie wciągająca jak jego obecne książki, ale powoduje to kilka niespójności z uniwersum. Akcja Arrow of the Orion ma rozgrywać się pomiędzy pierwszym i drugim sezonem telewizyjnego anime, jednak sposób walki Bella jest bliższy temu z obecnych lekkich powieści. Są też znacznie mniejsze rzeczy, takie jak włączenie Lefii, której widzowie nie rozpoznają, jeśli nie obejrzeli także anime Sword Oratoria (no, ja widziałem, więc problemu nie miałem, ale jednak warto zwrócić na to uwagę). A także fakt, że Welf zabiera ze sobą na tę przygodę magiczny miecz – coś, z czym jeszcze się nie pogodził w pierwszym sezonie anime. Przeciętny widz może ich nie zauważyć, ale jako ktoś mocno zainwestowany we franczyzę, te małe rzeczy rzeczywiście rozpraszały. Być może największym problemem jest to, że Bell nigdy nie byłby w stanie pokonać potwora tak potężnego jak ten w filmie. Nawet Omori przyznał w wywiadzie, że poziom mocy Bella jest bliższy tomowi jedenastemu light novel niż poziom mocy anime w tym momencie. Jeśli chodzi o zabawę, myślę, że wszystko jest w porządku, ale w ogólnym rozrachunku dziwnie będzie jechać do drugiego sezonu i zobaczyć, jak Bell zmaga się ze znacznie łatwiejszymi przeciwnikami. Mimo wszystko uważam, że Omori dobrze sobie poradził, łącząc uczucia Bella z tym, co nadejdzie w sezonie drugim. Wiele rzeczy, z którymi zmaga się w tym filmie, to emocje, z którymi będzie musiał się zmierzyć i znaleźć odpowiedzi w najbliższej przyszłości i będzie (było?) to satysfakcjonujące dla widzów. Podobnie jak serial telewizyjny, za Arrow of the Orion odpowiada studio animacji JC Staff (Food Wars, Flying Witch). Biorąc pod uwagę budżet filmowy, film wygląda absolutnie pięknie. Sceny walki wciągają i ekscytują, a świat wokół naszej obsady jest jasny i kolorowy. Jeśli oglądałeś pierwszy sezon anime, wiesz, jak dobrze serial wygląda w najlepszym wydaniu i to jest to, co najlepsze przez cały czas trwania anime. Muzyką do filmu zajął się Keiji Inai. Chociaż spora część muzyki brzmi jak remiksy utworów z telewizyjnego anime, sprawdza się to dobrze, ponieważ kompozycje zapadają w pamięć. Z pewnością nie będziesz zawiedziony ofertą. Jeśli chodzi o aktorów głosowych, to wydanie zawiera zarówno japońską ścieżkę dźwiękową, jak i angielski dub. Chociaż nie jestem fanem angielskiego dubbingu (więcej moich przemyśleń na ten temat możesz przeczytać w mojej recenzji anime), japońska obsada wykonuje fantastyczną robotę. Być może jest rzeczą oczywistą, że Yoshitsugu Matsuoka (Kirito z Sword Art Online) wykonuje imponującą pracę w roli Bella. Podziwiałem też Maayę Sakamoto (Shinobu Oshino w Monogatari), która gra Artemidę. Jako postać Artemis jest dość cicha, ale płonie jej pragnienie chronienia otaczających ją osób i myślę, że Maayi udaje się to wszystko oddać w swojej pracy głosowej, co jest ważne, biorąc pod uwagę, jak ważna jest ta postać dla tej historii. Tak to wygląda, moi drodzy. Najzwyczajniej w świecie mocno polecam ten film. Szczególnie fanom serialu i tylko im, paradoksalnie. Dlaczego? Chętnie bym polecił i innym, ale, oglądając go przed całą resztą, mocno stracą, więc może lepiej by tego nie robili? Trudno ocenić. Czas na opis detali i fotki.

Specyfika wydania:
Języki: japoński, angielski
Dźwięk: DTS-HD Master Audio 5.1 (angielski i japoński)
Rozdzielczość: 1080p
Format obrazu: 16:9
Region: Geo-locked dla USA dla płyt BD.
Napisy: angielskie
Dyski: 1xBD

Mamy tutaj najbardziej standardowe wydanie filmu na Blu-ray zarówno od Sentai, jak i ogólnie. Pudełko typu BD-case z płytą w środku. Bez dodatkowych czy alternatywnych okładek. Mimo wszystko ładne grafiki nam sprezentowano, więc chociaż tyle.

Podgląd na płytę. W sumie nie wspomniałem, ale pod względem kodowania czy samego tłumaczenia tego obrazu nie mam zastrzeżeń. Ogląda się to zwyczajnie świetnie i jest to zarazem stały styl i poziom tego wydawcy, czyli godny polecenia.
Podsumowanie: Bell wyrusza wraz z przyjaciółmi na niebezpieczną misję, zleconą przez samą boginię Artemidę. Stawką jest los całego Orario. Ogólnie rzecz biorąc, Arrow of the Orion to zapadający w pamięć dodatek do serii. Chociaż istnieją pewne niespójności w umiejscowieniu wydarzeń na osi czasu anime, można je łatwo wybaczyć, biorąc pod uwagę, że nie wpływają one aż tak bardzo na wrażenia wizualne. Jeśli jesteś fanem serialu, to pozycja obowiązkowa! Film ten został wydany w USA przez Sentai, a w UK przez Manga Entertainment. Z tego co słyszałem, wersja UK ma minimalnie gorsze kodowanie, ale z drugiej strony różnice mogą być widoczne tylko na porównywaniu dwóch zrzutów ekranu. Wybrałem wersję z USA, ponieważ pasowała mi graficznie do reszty i była w przecenie. Każda z edycji jest ciągle dostępna. To tyle na dzisiaj, miłego.